Wersja Archiwalna

Wełnista Mgła - opowieść tylko dla pełnoletnich

Wełnista mgła - opowieść tylko dla pełnoletnich

Olaffson naparł silniej na wiosła, poprawiając jednocześnie ich położenie w dulkach. Był najsilniejszy na łodzi, dlatego musiał to robić. W odróżnieniu od brata, Eryka, miał na imię Jorund. Lecz to Eryk stanowił dowódcę łodzi, ponieważ otrzymał ten przywilej od jarla. Oprócz nich w dwunastostopowej łodzi było jeszcze dwóch ludzi, Edlund i Hors, obaj z tego samego drakkara. Wszyscy byli twardymi ludźmi surowej północy, dlatego zalegająca zimna mgła nie stanowiła dla nich problemu. Woda pod kilem łodzi była spokojna jak oliwa, tłuste fale biły o dziób, kiedy Olaffson napierał na wiosła. Żagiel mieli zwinięty, by uniknąć wykrycia.

Mała łódź tańczyła na wodzie jak jakaś morska bestia i tak mogła być postrzegana z wysokiego na wiele sążni urwiska, gdyby jakieś nieprzyjazne oko zdołało przebić się przez pokłady gęstej, wełnistej mgły zalegającej okoliczne wody przybrzeżne. Łódź ślizgała się dość szybko, a jej zawartość była stosunkowo bezpieczna. Wszyscy czterej norsmeni znali swój fach od wielu lat, znali także kaprysy morza i wiedzieli o nim wszystko. Dlatego wkrótce przed nimi wynurzyły się z wody Kły Nidgarda, wielkiego węża z pradawnych mitów. Były to ostre, sterczące na wiele stóp z morza skały, wyglądające jak uzębiona paszcza chcąca pochwycić każdą łódź, która nieostrożnie zbliżyła się do brzegów tej północnej krainy. Od razu gdy je zobaczyli, Eryk nakazał zredukować prędkość o połowę, by sam mógł wydajniej manewrować siedząc przy sterze. Pozostali dwaj siedzieli na burtach i obserwowali wodę przed łodzią, co chwila dając ręką znaki o zbliżającej się przeszkodzie. Skały były postrzępione i niewątpliwie burty łodzi byłyby przebite już nie raz, gdyby nie oni. Ponadto powierzchnię skał pokrywały pokłady pąkli i innych wodnych żyjątek o ostrych, przebijających poszycie muszlach. Jednak norsmeni doskonale wiedzieli co robią, znali trasę bardzo dobrze i korzystali z niej wielokrotnie, szczególnie przy takiej, sprzyjającej ich procederowi, pogodzie.

Po ominięciu skał, wokół których zmuszeni byli pokonać zdradliwe prądy i wiry, dotarli do zatoki. Zatoka wyglądała jak gardziel wspomnianego smoka i tak też się zwała w lokalnym narzeczu, o czym wszyscy czterej doskonale wiedzieli. W końcu byli tutaj nie pierwszy raz. Woda zatoki była jeszcze bardziej spokojna niż na otwartym morzu, o ile to możliwe, a właśnie tam zostawili drakkar, daleko poza linią wzroku ludzi na brzegu, jeśli jacyś tam byli. Z trzech stron zatokę ochraniały strome niczym rzeczywista gardziel klify, wysokie na wiele sążni, nikt nie wiedział ile. Od strony otwartego morza chroniły ją kły, które właśnie minęli, a między którymi było tylko jedno przejście dla małej łodzi. Olaffson wiosłował cicho, powoli, lecz i tak wzbierające w gardzieli echo potęgowało każdy dźwięk. Nawet mgła nie mogła go stłumić. Tutejsza formacja skalna miała taką budowę, że niejednego już wprawiła w zakłopotanie, a czasem i strach. Wszelkie dźwięki rozchodziły się błyskawicznie, po wszystkich ścianach. "Dobre miejsce na kryjówkę", pomyślał Eryk, "od razu wiadomo jak ktoś przybija". Myślał już tak kolejny raz i zawsze był pod wrażeniem przedsiębiorczości miejscowych ludzi odbierających od nich towar. Zawsze wiedzieli, kiedy mieli gości, mogli więc uzbroić się zawczasu.

Łódź powoli toczyła się przez smoliście czarną wodę, przebijając w gęstej mgle korytarz w kierunku znanym tylko załodze. Kurtyna na moment otwierała się przed nią, by zaraz potem za nią się zapaść na powrót. Jak żywa istota. Mówili, że taka mgła tu była zawsze, co mogło być prawdą, gdyż Olaffson nigdy nie widział, by jej tu brakowało, mgłę widział zawsze, ilekroć się tu zapuszczali. Kiedy byli już mniej więcej po środku mrocznej zatoki, z drugiej jej strony okrzyknął ich jakiś głos. Z daleka nie można było rozróżnić słów, ale wiedzieli co to za słowa. To było hasło. Spojrzeli po sobie, po czym Hors odkrzyknął podobne słowa, ale w zmienionej kolejności. Nikt z nich nie wiedział jakie miały znaczenie, bo prawdopodobnie pochodziły z jakiegoś języka obcego lub tajemnego, lecz to mieszkańcy tego miejsca ustalali hasło. Kto go nie znał, kończył z kamieniem u szyi na dnie zatoki. Hasło zmieniano co jakiś czas, dlatego teraz wszyscy siedzieli czujnie bez najmniejszego ruchu i czekali na odzew. Gdyby go nie słyszeli, znaczyło, że nie znają właściwego hasła i przygoda mogłaby zakończyć się w tym właśnie miejscu. Czekali długo, zdecydowanie za długo i już zaczęli się wiercić w łodzi, a ręce niebezpiecznie zbliżały się do różnych przedmiotów, głównie broni i tarcz. Jednak odzew nastąpił, a zaraz po nim rzęsisty śmiech od strony, w którą zmierzali.

Już nieco pewniejsi, skierowali łódź w stronę punktu, do którego zmierzali. Niedługo potem ukazała im się wysoka czarna ściana skalna, gdzie niegdzie przetykana paprociami i mchem, a miejscami również karłowatymi drzewkami. U spodu ściany, nieco powyżej powierzchni wody ziała czarna czeluść groty. Jej forpocztę stanowiła płaska, szlifowana przez wodę i ludzkie ręce, niemal gładka skalna półka, do której ktoś dobudował drewniany pomost. I to właśnie na tym pomoście stał człowiek z pochodnią, która wskazała im drogę. Powoli i ostrożnie dobili do kei, a Edlund wyrzucił cumę za burtę. Obcy chwycił ją w locie i sprawnie założył na kołek u podstawy pomostu. - Gruner, niech cię jasna cholera! - wydzielił z siebie Eryk, - coś nas tak przytrzymał, po co to było na łuskę Niddhogga?! Bodaj ci skrzydła urosły, filucie chędożony. - Taki żarcik, hahaha, nie zrzynaj się Eryk - odpowiedział tamten. Miał tyle samo wzrostu, co Hors, ale budowy był smuklejszej i lżejszej, do tego był co najmniej o połowę młodszy od każdego z nich, bowiem mieli już na karku po cztery krzyżyki.

- Powinienem ci tą pochodnię do gardła wtłoczyć szczeniaku! - rzucił mu Hors wyskakując na deski. - Kiedy tylko chcesz, Hors - odparł tamten uśmiechając się zalotnie, co tylko rozdrażniło Horsa jeszcze mocniej. Wszyscy wiedzieli bowiem o jego zapędach do używania sobie kiedy i gdzie popadło, niezależnie od obiektu zainteresowania. O jego wyczynach krążyły już plotki w wielu okolicznych wioskach, powiadano, że gdyby mógł, dmuchałby sam siebie kilkanaście razy dziennie. Stwierdzenie nie było zbyt dalekie od prawdy, bowiem Horsa zwykle nie było w domu, przebywał gdziekolwiek. Przeważnie na szlaku, gdzie napadał na ludzi, ale bogactwa i okupy były ostatnimi rzeczami o jakich myślał. Dlatego zasłużył sobie na zemstę niejednego lokalnego władcy czy choćby i pachołka, któremu zbałamucił wszystkie żony czy córki, a czasami także synów. Hors był z tego powszechnie znany i dlatego teraz ten szczeniak bardzo go rozdrażnił. Kiedy wyskoczył z łodzi, od razu strzelił go na odlew wierzchem dłoni. Tamten upadł na deski z połamanym nosem, ale nie ruszał się więcej. Wiedział, że rozdrażniony Hors mógłby go bardzo łatwo zabić, a tego nie chcieli. Dlatego grzecznie się podniósł i odsunął od norsmena bez słowa. Nie patrzyli na siebie więcej. - Gruner, coś tak nagle zamilkł, - wyśmiał go Eryk - czyżbyś nie znał Horsa? Hehe. No, ale mniejsza z tym. Mamy to, co chcieliście. Wołaj ludzi do pomocy.

Wszyscy czterej zabrali się za rozładowanie łodzi. Było tam kilka skrzyń i beczek, zawierających zakazane powszechnie towary. Były zamorskie trunki, bardzo mocne i wonne, takie jakie kupują tylko książęta, były sztuki dziwnej, zagranicznej broni, część z tego dobrodziejstwa nawet magiczna, poza tym skrzynie zawierały dobre, lecz niedostępne w obiegu mikstury magiczne albo inne specyfiki dostępne tylko pod kontrolą gildii, a nade wszystko narkotyki, których posiadanie czy używanie było zakazane pod karą lochu. Wszystkie te cenne i przydatne rzeczy wystawili na pomost, skąd zabierało je trzech innych ludzi, zwołanych w tym celu przez Grunera z wnętrza groty. Chłopak osobiście przytaszczył skrzynię takiej wielkości, że ledwo ją obejmował ramionami. Była to okuta żelazem szkatuła, duża i ciężka. Ledwo udało mu się ją unieść, a gdy stawiał na deskach, te zadudniły głucho.

- To wasza nagroda chłopaki - rzucił dość nosowo, gdyż krew blokowała mu oddech. - Niech no spojrzę, a potem się zabawimy - rzucił mu Hors, na co chłopak błyskawicznie się odsunął ze strachem w oczach. Dopiero przy tym spotkaniu zaczął się bać Horsa, czego nijaką miarą nie chciał okazywać, jednak nie udało się. To było silniejsze od niego. Hors był takim człowiekiem, jaki może śnić się w sennych koszmarach do końca życia. A przy tym był tak odważny, zuchwały i obleśny, że te koszmary mogły naprawdę mieć wredne podłoże. Dlatego, mimo całej odwagi i sprytu, Gruner wolał trzymać się od tego draba na dystans. I dobrze zrobił, bo norsmena, gdy obejrzał skarby, naszła taka silna żądza, że nie potrafił jej powstrzymać. Byłby schwytał chłopaka, gdyby tamten się wcześniej nie odsunął. Drugi, znacznie młodszy chłopak, tragarz, nie miał szczęścia. Hors chwycił go wpół i ścisnął jak szmacianą kukłę, łamiąc żebra. Z ust chłopaka pociekła krew i błyskawicznie przestał się wyrywać. - Hors, bydlaku, nie zabij go, robimy z nimi interesy - syknął Olaffson łapiąc go za ramię, aczkolwiek niezbyt silnie. - Spokojna twoja mać, zabawię się i już go puszczam - odparł olbrzym, niosąc tragarza między niezbyt odległe krzaki.

Trwało kilka minut, podczas których słyszeli niezbyt głośne krzyki i płacz chłopaka, które zostały brutalnie zagłuszone jednym ciosem, co dało się słyszeć. Norsmenowi nie przeszkadzało czy ofiara będzie przytomna, ani nawet czy żyje. Zwyczajnie robił swoje, o czym dobitnie świadczyły odgłosy. Po chwili wyszedł stamtąd dopinając pas. - Będzie żył, ale już nic nie powie, odgryzł sobie język i ma połamane żebra, miękkie toto jak mucha, przypadkiem go trochę uszkodziłem, ale nic mu nie będzie - wyjaśnił rzeczowo. Podczas całej operacji trzej pozostali wstawili skrzynkę do łodzi, a następnie zostali już na jej pokładzie i obserwowali motające groźby oczy pozostałych tragarzy i Grunera. Ich pięści bielały nawet w tym nikłym świetle, wargi były przygryzione, a nogi nerwowo szurały po żwirze. Nikomu nie podobał się wybryk Horsa, lecz żaden z nich nie poruszył się żeby coś z tym zrobić. Ze strachu i z rozsądku. Horsowi nie można było wchodzić w drogę.

Kiedy odpływali, pożegnał ich grad klątw pod ich adresem i przekleństwo wiecznego pecha rzuconego na rodzinę Horsa i wszystkie jego pomioty. - Hors, idioto, następnym razem już nas nie puszczą i prędzej poczęstują bełtem z balisty niż dobijemy targu. Przez twoje wybryki. Nie mogłeś się, cholera, powstrzymać jeszcze przez moment? - tłumaczył mu Eryk. - Co ty wiesz, ty nic Eryk nie rozumiesz. Ja nie mogę nic z tym zrobić. To klątwa rzucona na mój ród, muszę dmuchać za każdym razem, kiedy mnie najdzie, albo legnę chory, to już wolę to. Klątwę rzuciła jedna paskudna wiedźma z sąsiedniej wsi, kiedy wydawała ostatni dech na łożu miłości. Taka klątwa, przy śmierci, jest niemożliwa do odczarowania. To i muszę sobie wygodzić kiedy tylko mogę. Gdybym poczekał jeszcze moment, musiałbym dorwać któregoś z was, a tego nie chcemy, hehe. Pozostali spojrzeli po sobie z obrzydzeniem, po czym Olaffson stwierdził. - Mamy tu w skrzyni sporo bogactwa. Kiedy wrócimy, można kupić zamorską wiedźmę żeby klątwę odwróciła. Podobno na wschodzie są bardzo sprytni magicy. Jeżeli nie dorwiesz jej od razu, może zgodzi się za wolność klątwę zdjąć, jednak nie wolno ci jej tknąć. Tylko wtedy zaklęcie zadziała. Wiem gdzie kupić taką wiedźmę, znam gościa, który ją trzyma w lochu i używa do przepowiadania przyszłości. Za całą skrzynię skarbów może ją wypożyczy w celu odczynienia uroku. Ale przysięgnij mi, że jej nie tkniesz, przysięgnij na swój klan do dziewięciu pokoleń wstecz. Inaczej wiedźma gotowa nałożyć jeszcze coś gorszego na ciebie, ale też na mnie. Przysięgaj, knurze! - No dobra, skoro jest możliwość ratunku to przysięgam. Na moje plemię do dziewiątego pokolenia. Niech tak będzie. Tylko złota mi szkoda i tak dumam, że ta klątwa nie taka jeszcze najgorsza. Nie przeszkadza mi. - Ale nie może trwać wiecznie, nie da się z tobą żyć zbóju jeden - rzucił mu Eryk. - Nie zgadzamy się na to, poza tym to groźne dla życia, wystrzelasz się i ci siły do walki nie starczy. - Tym już się nie przejmuj - odparł, cokolwiek zmieszany. - Jeszcze nigdy mi ręka nie zadrżała po takich wyczynach.

Gawędząc tak wypłynęli na otwarte morze, gdzie w czasie nieobecności zrobiła się fala. Nikt z nich początkowo nie dostrzegł, że od spodu skrzyni widnieje kolec. Żelazny kolec, który przebił burtę. Łódź zaczęła szybko nabierać wody, a obciążenie tylko w tym pomagało. Poczęli wiosłować szybko, rozpaczliwie, by tylko zdążyć dotrzeć do drakkaru nim będzie za późno. Nie zdołali, już po chwili klątwa zadziałała, a mała dwunastostopowa łódź stała się równa z powierzchnią morza. Czterej norsmeni musieli dalej płynąć wpław. Tylko trzech to potrafiło, Hors nie zdołał. Pochłonęły go fale.


autorstwo: rrico (rrico@gildiarpg.pl)