Wersja Archiwalna

Karminowy sen

Karminowy sen

Było zimno. Było zimno i na domiar złego padał deszcz, rzęsisty jesienny deszcz, który powodował moknięcie stojących w uliczce wozów z plandekami, beczek i skrzyń w podcieniach bramy, jak również całego ubrania tulącego się do muru człowieka. "Paskudna jesień", pomyślał, "tak paskudna, że aż miła...".

Był ubrany na czarno, dlatego nocne ciemności uważał za sprzymierzeńca, nawet światło latarni wiszącej na drągu dzierżonym przez jednego z dwóch strażników stojących w bramie nie było w stanie wydobyć z mroku jego zaczajonej pod murem sylwetki. Nie różnił się niemal niczym od bezkształtnych głazów, z których wykonano budowlę, ani od osłaniających go od strony ulicy krzewów jeżyn. Przez te właśnie krzewy musiał się wcześniej przedrzeć, rozpruwając obcisłe i doskonale przylegające miękkie ubranie, co omal nie zaalarmowało jednego ze strażników. Musiał to zrobić, by wreszcie móc stanąć u stóp wieży. Jego przyszłość leżała tylko kilka sążni powyżej, za oknem, i zamierzał wziąć ją w swoje ręce.

Schylił się podnosząc kamień, a następnie sięgnął po małą kuszę z tylko jednym, metalowym bełtem zakończonym kotwiczką o dwóch grotach. Bełt nie był przeznaczony dla strażników, dla nich miał kamienie. Bełt był czymś więcej, jego drogą do szczęścia i radości. Uniósł ramię i cisnął kamień, gdy tylko obaj strażnicy odwrócili głowy w stronę zamkowego podwórca. Cisnął go tak sprytnie, że po pochyłym bruku potoczyły się leżące na skrzyni rzepy, kalafiory i co tam jeszcze ludzie kładą na skrzyniach. To wystarczyło. Obaj strażnicy, ten z latarnią i ten drugi, podbiegli w stronę skrzyń by pojmać domniemanego żartownisia lub nawet rzezimieszka, który odważył się zakłócić ich nocną wartę. Tak, to wystarczyło. Mała kusza powędrowała do ramienia, palec wykonał tylko jeden skurcz, orzech zwolnił cięciwę i bełt wystrzelił. Dał się słychać szum lecącego pocisku, który nie stanowił przecież cichej broni, dodatkowo wysnuwającego ze szpuli cienką konopną linę. Gdy grot zahaczył o belkę stanowiącą zapewne jedną z wystających kalenic dachu, człowiek przy murze uśmiechnął się do siebie poprawiając czarny kaptur. Udało się. Akurat na czas, gdyż powracający strażnicy obrócili się w jego stronę. Doskonale wiedział, że go nie widzieli, lecz mogli coś słyszeć. Przywarł do ściany i dłuższą chwilę ich obserwował. Kiedy nie dostrzegł żadnej reakcji, odetchnął po cichu z ulgą. Ta część planu została wykonana bez zarzutów.

"No to jedziemy", rzucił sobie w myśli hasło. Odłożył kuszę w krzaki jeżyn uważając, by nie powodować niepotrzebnych szelestów liści, tłumionych zresztą przez deszcz, a następnie napiął linkę i rozpoczął wspinaczkę. Celowo wybrał zewnętrzną stronę wieży, by nie kusić losu. A dokładnie chodziło o to, żeby nie zostać wykrytym przez strażników, poza tym ta strona była słabo oświetlona, więc potencjalny nocny wędrowiec nie byłby w stanie go dostrzec. Powoli i żmudnie wspinał się po nierównych, mokrych kamieniach, a deszcz delikatnie tłumił wszelkie dźwięki. Lecz ten sam deszcz moczył kamienie powodując, że stały się cholernie śliskie i zdradliwe. Dlatego wspinaczka szła tak wolno i była trudna. Zdążył się nieźle napocić, zanim to usłyszał. Z ciemności wyleciała sowa i na chwilę serce złodzieja zamarło. Tam na dole ktoś stał. Stał i zdawał się go obserwować, lecz zauważył tylko przelatującego ptaka, który tak wypłoszył złodzieja. Ptak odleciał, a ten włóczęga tylko śledził go wzrokiem. Nie dostrzegł go, tak jak wspinacz przewidział.

Odczekał chwilę aż tamten odejdzie pogawędziwszy ze strażnikami, a następnie kontynuował. Dalsza wspinaczka była znacznie łatwiejsza, bo okap dachu chronił nieco mury od wilgoci. Deszcz nie miał do nich przystępu, więc były niemal suche. I kruche. Co chwila złodziej zamierał, gdy jakiś kamień sypnął piaskiem lub zwietrzałą zaprawą, wsłuchiwał się w odgłosy odpadającego żwirku i bardzo uważał, by to pozostał tylko mały żwirek. Znowu się udało. W końcu dotarł do wąskiego gzymsu przebiegającego pod kilkoma na tej wysokości oknami. Gzyms wyglądał solidnie, jednak nie zwiodło to złodzieja. Nadal bardzo uważał, nie pozwalając sobie ani przez chwilę na dekoncentrację.

Kucając na parapecie mocno przywarł plecami i bokiem do ściany, po czym ostrożnie podkradł się do okna, które upatrzył dzień wcześniej. Doskonale wiedział kto tam mieszka, kto jest gościem diuka. I to właśnie ten gość był jego celem, a dokładnie to, co miał przy sobie. Wychylając się prze krawędź okna szybko spojrzał do wnętrza, a następnie od razu cofnął głowę. Ten ruch mu wystarczył. Już wiedział jak przedstawia się sytuacja. Wewnątrz, niemal na wysokości jego głowy, czyli w dole okna, zauważył siedzącego nie dalej niż trzy łokcie od niego człowieka. Człowiek nosił bogato haftowaną złotą nicią kamizelę w kolorze starego, wytrawnego czerwonego wina, na głowie miał beret w podobnym kolorze, a jego koszula była zapewne z jedwabiu, jak ocenił złodziej. Człowiek siedział przy stole stojącym pod samym oknem i pisał coś na pergaminie, oświetlając cały pulpit stojącą po lewej stronie świecą. To właśnie świeca ośmieliła wspinacza do spojrzenia kolejny raz. Oślepiała tamtego tak, że nie mógł widzieć co dzieje się za oknem. Jednocześnie rzucała tyle światła, że złodziej dostrzegł to co chciał tam znaleźć. U wezgłowia łoża, na niewielkim rzeźbionym stoliku, stała inkrustowana perłami i egzotycznym drewnem niewielka szkatuła. To mu wystarczyło, wycofał głowę i przyłożył ucho do framugi, patrząc jednocześnie na ulicę, w stronę bramy. I wtedy usłyszał. Nie do wiary! Tamten kupiec śpiewał sobie pod nosem! Tak go to rozbawiło, że omal się nie zdradził śmiechem.

Czekał. Długo siedział z uchem przy drewnianej sztaludze okna, aż doczekał się. Świeca nareszcie zgasła, lecz czekał nadal. Cierpliwości nauczył się już dawno. W tym zawodzie to konieczność, a lekcje były trudne i nie zawsze opłacalne, jednak opanował je bez problemu dzięki drzemiącym w nim talentom. "No nareszcie...", pomyślał, gdy usłyszał stuk zamykanych drzwi i przekręcanego w nich klucza. Natychmiast zaczął działać. Wyjął zza pazuchy cienką blaszaną listwę i wraził ją w łączenie połówek okna. Kończący listwę haczyk doskonale pasował do okiennej klamki, która uległa już przy drugiej próbie, co zajęło tyle czasu, ile zajmuje wypowiedzenie niezbyt długiego przekleństwa. Wydobył listwę i ostrożnie, żeby nie powodować hałasu, począł uchylać jedną z połówek okna, tą bliższą siebie. Gdy szpara była już odpowiednio szeroka, lecz jeszcze niewielka, dokładnie zlustrował pomieszczenie poświęcając na to tylko moment. Wzrok miał dobry, pamięć również, a do tego ciemność nie stanowiła problemu, zawsze była jego sprzymierzeńcem. Powoli przełożył nogę przez ramę, następnie trzymając okno przecisnął korpus i głowę. Na końcu przełożył drugą nogę, a następnie rękoma dopchnął okno tak, by wyglądało na zamknięte. Był w środku.

"No to cała nasza", skonstatował w myśli. Pierwszym, co zrobił, było wytarcie śladów miękkich butów na stole. Zostawił ślady, gdyż na zewnątrz było mokro i błoto stanowiło oczywisty element otoczenia. Usunął je starannie i zabrał się do rzeczy. Garbiąc się podszedł do szkatuły i dokładnie ją obejrzał nie ruszając z miejsca. Jakieś przeczucie kazało mu uważać, to tak jak z sową, drobne wewnętrzne ostrzeżenie, którego nauczył się słuchać równie szybko jak kraść. Tak. Była tu pułapka. Nadal nie ruszając kuferka wydobył niewielki, lecz sztywny drucik zakończony małym haczykiem i ostrożnie, powoli zagłębił go między wieczko a spód pięknego pojemniczka. Majstrował dłuższą chwilę, czemu zawsze towarzyszył ruch języka, o którym wiedział, ale postanowił nic z tym nie robić. Ruch języka pomagał mu w koncentracji, a ta była konieczna w takim momencie. Gdy usłyszał delikatny skok zapadki, wyjął drucik i odetchnął chowając język. Teraz zamienił drucik, chowając go do futerału wewnętrznej kieszeni, na bardziej odpowiednie narzędzie, pochodzące z tegoż futerału. Było to nic innego jak dobrany wielkością do zamka wytrych. Pracując obiema dłońmi manipulował narzędziem przez moment, jaki krasnolud potrzebuje na wypicie kwaterki piwa. Zaskoczyło, języczek zapadł się i klapka odskoczyła na pół cala. Schował wytrych i zerknął do wnętrza.

W środku, poza naszyjnikiem z jaspisami i dwoma pierścieniami, jednym z onyksem, a drugim z jadeitem, znajdowało się coś... coś tak pięknego... tak pięknego, że aż w myślach zaniemówił! Było to dokładnie to, po co tu przyszedł. Ogromny, wielkości pół pięści, karminowy jak krew zmieszana z winem, gładki jak zwierciadło, rozszczepiający światło jak kryształ, przepiękny rubin. I wtedy usłyszał głosy za drzwiami oraz klucz przekręcany w zamku drzwi...


Autor: rrico (rrico@gildiarpg.pl)