Wersja Archiwalna

Kopalnie Anejrona - cz. 1

Kopalnie Anejrona - cz. 1

- Mów co wiesz, Karelczyku, byle szybko - rzucił niedbale siedzący za sękatym stołem namiestnik Foren. Miał 42 lata i zarządzał tą kopalnią już od sześciu lat, znał jej wszystkie tajemnice, sieć tuneli i wylotów. Albo zdawało mu się, że znał. - Tak jest, panie - wypluł z siebie niski człowiek o lisich oczach, zająknąwszy się tylko na początku. - Wszystko co wiem. A więc tak. Wczoraj w nocy, kiedy większość naszych ludzi spała na tych twardych, kamiennych tarasach w klatkach jak bydlęta... - Zamilcz! Nie przeciągaj struny, już ci to mówiłem. To nie miejsce ani czas, nie dostaniesz więcej niż mogę dać. Jak nie odpowiada, wracasz do roboty. Mów dalej. - Ale... Ale ja tak tylko. Już mówię. No, tego, aha, w tych klatkach. Większość Batumi też spała, ale u nich jest taki jeden człowiek. Myślę, że to ktoś znaczny. Inni Batumi dają mu posłuch i to on jest niebezpieczny. Wczoraj w nocy odprawiał jakieś czary, wzywał złe moce, jakie mieszkają w ziemi. Tak. Tak było. Wzywał złe moce. Niech mnie powieszą, jeśli łżę. - Hehe, nie rzucaj słów na wiatr. Przeskrobiesz coś, to cię powieszą. A z czarami to ostrożnie. Nie wydaje mi się, żeby to było groźne, przecież takie rzeczy nie istnieją. Przynajmniej u nas żadne złe moce nie mieszkają pod ziemią. Każde dziecko wie, że do ich wezwania potrzeba portalu, a przybywają z innego wymiaru. Nie można wydobyć żadnego zła ot tak po prostu, z ziemi. Hmm, a może można - zasępiony naczelnik przygryzł wąs i zamyślił się chwilę, patrząc na jeden z sęków stołu. - Mniejsza z tym, twoje zadanie wykonane. Miej oczy i uszy otwarte, gdybyś czegoś się dowiedział, doniesiesz nam. Aha, oto twoja nagroda - dodał, rzucając tamtemu drobną monetę. - Dzięki, panie. Na pewno tak uczynię, ale... ale czy nie mógłbym... - zająknął się więzień, wymownie spoglądając na leżące na stole jabłko i dwudniową połówkę chleba. - Zabieraj to i nie zawracaj mi głowy - odparł naczelnik. - Odprowadzić go na miejsce - rzucił do stojących za plecami skazańca dwóch strażników. Cała trójka opuściła komnatę, a zwierzchnik pogrążył się w ponurych myślach, gryząc jeden z wąsów.

Gdy strażnicy powrócili, odezwał się do nich, przedstawiając podjęte decyzje. - Jak myślicie? Rzeczywiście może to być prawda? Tak czy inaczej, mus nam przesłuchać tego Bantumi. Nie można sprawy tak zostawić. Powinniśmy działać, i to szybko. Za godzinę przyprowadzicie mi go do naszej sali zabaw, jasne? - Tak, panie naczelniku. Mogę coś dodać? - jeden ze strażników wystąpił do przodu, opierając się o sam stół, gdyż naczelnik siedział wychylony w krześle. - Mów - skinął głową. - No więc tak, strażnik Hores mówił mi, że kiedyś był na południu i nauczył się trochę języka tych dzikusów. Może by go dać do pilnowania tego osobnika? Na przesłuchaniu niewiele nam powie, to pewne. Prędzej odgryzie sobie język, niż zdradzi swoich ludzi, tym bardziej, jeśli to ich przywódca. Proponowałbym właśnie przydzielić mu do pilnowania Horesa i zobaczyć co podsłucha. - Dobry plan, oby tak dalej, Garman. Daleko zajdziesz podważając autorytet naczelnika - mrugnął zarządca porozumiewawczo. Ale plan był dobry, nie wątpił w to, może czegoś się dowiedzą zanim wezmą więźnia na przesłuchanie. - Tak postąpimy. Możecie odejść. I powiedzcie Horesowi, żeby miał na naszego gagatka oko. A zwłaszcza ucho. - Jasne, panie naczelniku. Tak jest, panie naczelniku - odparli obaj, po czym opuścili pomieszczenie.

Strażnik Hores był trzydziesto kilku letnim osobnikiem o przyjaznym wyglądzie i usposobieniu. Nigdy nie lubił wyżywać się na więźniach, miał dla nich choć cień szacunku, nie to co inni. Zawdzięczał go swej wrodzonej tolerancji, wynikającej z odbytych za młodu wypraw do wielu odległych krain. Poznał tam całkowicie odmiennych ludzi i obyczaje, które pozwoliły mu sądzić, że nie są wcale gorsze, są po prostu inne. Dlatego nie uważał niewolników za kogoś gorszego, miał o nich zdanie jak o najemnych robotnikach. Nie faworyzował nikogo, ale też nikomu nie dokuczał, jak to było powszechnie w zwyczaju w takich jak ta kopalniach. Ogólnie rzecz biorąc, uważał niewolników za ludzi, nie to co pozostali, a bata używał tylko dla postrachu. Pracował tutaj, ponieważ jako jeden z niewielu mówił kilkoma językami, w tym dialektem Batumi. Znał też podstawy karelskiego, co czyniło go doskonałym kandydatem do pracy w takim miejscu. Szczególnie w takim, gdzie sprowadzono liczny transport niewolników pochodzących z obu tych krain. Obecnie stał w pobliżu grupki Batumi, którzy podzwaniali ciężkimi łańcuchami ciężko harując przy wydobyciu cyny, głównego surowca tych okolic. Kilofy nie należały do lekkich narzędzi, lecz powszechnie uważało się Batumi za silny naród, więc używano ich do najtrudniejszych prac. Podobnie było z Karolczykami, którzy pochodzili z kolei z północnego wschodu, gdzie chwytali ich barbarzyńcy, by wymienić na inne surowce. Ludzie północy również byli zdrowi i silni, choć znacznie niżsi od Batumi, a nawet od zwykłych ludzi. Byli bardziej krępi i przysadziści, przez co sprawdzali się przy pracach w kopalniach. Batumi za to byli ludem otwartych, półpustynnych i stepowych terenów. Mieszkali na dalekim południu, ich skóra miała kolor egzotycznego, ciemnego drewna. Byli wysocy, smukli i wytrzymali, poruszali się szybko i z wrodzoną gracją. Transporty Batumi dostarczali przeważnie Arabowie, którzy urządzali okazyjne łowy na całe wioski tych ludzi. Oni również pragnęli w zamian metali, narzędzi i drobnego sprzętu.

Powszechnie wiedziano, zarówno w tej jak w pozostałych kopalniach, że Karelczycy i Batumi nie pałają do siebie sympatią, a wielu z nich wręcz nienawidziło któregoś z przedstawicieli przeciwnej grupy. Jednak musieli pracować razem, dlatego rozdzielono miejsca pracy w taki sposób, by nie musieli się kontaktować. Jedynym terenem spornym okazały się dwie duże cele w podziemnej komnacie, gdzie przetrzymywano wszystkich niewolników razem w jednej z cel, zależnie od przynależności rasowej. To tam dochodziło do kontaktów obu plemion, to tam strażnicy musieli uważać szczególnie, gdyż oba plemiona dzieliła tylko mocna krata, przez którą można było przełożyć rękę z nożem lub garotą wedle woli. Właśnie w ten sposób zginęło kilku niewolników po obu stronach, dlatego okazyjnie przeszukiwano więźniów i cele, szukając ukrytych narzędzi. Była też inna metoda, bardziej sprytna i wymowna. Próbowano zwerbować po obu stronach szpiegów, którzy dostarczali informacje o tym, co działo się nocą, gdy niewolnicy nie pracowali, lecz przebywali w celach. Niestety, metoda sprawdziła się tylko połowicznie. Karelczycy byli łasi na przywileje i pokątne dostawy żywności, lecz Batumi byli ludem tak dumnym, że nawet na torturach nie mówili co dzieje się pod ziemią. To właśnie dlatego wielu z nich odgryzło sobie języki, była to wśród nich powszechna metoda na nie zdradzanie swoich, a jednocześnie zachowanie życia. Lecz Karelczycy pracowali za obie strony. Było ich dwóch i dostarczali taką ilość nowin, że z równym powodzeniem mogły one pochodzić od obu stron.

Idąc pomiędzy strażnikami karelski szpieg o lisich oczach pochłonął jabłko i połowę chleba od razu. Tak, by inni nie widzieli. Jabłko zjadł w całości, szybko i skrycie, a chleb właśnie kończył, gdy przypinano go do łańcucha. Drugą część skrzętnie schował za pazuchę podartej przepoconej koszuliny w kolorze ziemi. Nie lubił podejrzeń, a żaden z niewolników nie popierał współpracy ze strażnikami. Wielu z nich próbowało grać z nimi w kości, wymieniać przysługi czy drobne towary, lecz żaden otwarcie nie współpracował z własnej woli. Robili te rzeczy tylko dlatego, żeby ułatwić sobie przetrwanie w tym podziemnym końcu świata. Wielu posiadało drobne pieniądze, za które kupowali sobie ochłapy żywności odmiennej od mielonej, wodnistej brei, jaką podawano wszystkim raz dziennie. Pieniądze zwykle wygrywali w kości nocą, gdy któryś ze strażników nudził się na warcie przy celach. Za to za dnia mogli kupić za nie resztki żywności, jaką strażnicy otrzymywali w ramach żołdu. Ukrywali je potem pod ubraniem lub znacznie częściej zjadali na miejscu. Bójki o żywność były na porządku dziennym i słabsi więźniowie z reguły przegrywali. Dlatego lepiej było zjeść wszystko, niż pokazać innym, że się to miało. Za udział w bójce w obronie własnej żywności, której mieć nie wolno, można było paść również ofiarą strażników lub trafić do pokoju tortur. Silniejsi przeżywali, lecz pokonany przeważnie nie był w stanie wytrzymać poważnej bójki i jeszcze przyjąć kary. Tak, zdecydowanie lepiej było wszystko zjeść od razu. Szpieg nie zauważył ognistego spojrzenia jednego ze współwięźniów z własnej grupy, przypiętego niemal na samym końcu łańcucha. Drugi Karelczyk zauważył chleb chowany za pazuchę i bezgłośnie wskazał go oczami kompanowi, z którym pracował obok. Osobnik o lisich oczach nie wiedział, że jego zdrada została wykryta.

Tej nocy zdarzyło się coś, czego obawiał się naczelnik, a wraz z nim dwaj wyżsi rangą strażnicy oraz niższy rangą szpieg, jeden z dwóch. Strażnik Hores siedział w krótkim korytarzyku, mając za towarzysza jedynie pochodnię gdzieś w statywie ponad głową, i dłubał końcem sztyletu w zębach, jednocześnie pilnie nastawiając ucha na to, co mógł usłyszeć z większej sali za załomem korytarza. Nic tam się chyba dziś nie działo, taką miał nadzieję. Ubrany był luźniej niż za dnia, nosił tylko brunatną tunikę i mocne spodnie, do tego skórzany służbowy pas i pochwę na wspomniany sztylet. Nie nosił elementów skórzanych, jakich używało się za dnia do ochrony przed potencjalnym atakiem więźniów, nie nosił też bicza, którego używano do ich katowania, gdy ruszali się zbyt wolno. I to był błąd, że nie nosił. Chociaż nawet najlepsza skórznia nie ochroniłaby go przed tym, co miało nadejść. Wszyscy w sali chyba spali, przynajmniej tak się zdawało. Nie dobiegał żaden niepokojący odgłos, poza zwykłym chrapaniem i jękami bólu poszkodowanych lub konających więźniów. Po dniu pracy niejeden z nich miał się już jutrzejszego ranka nie obudzić. Była to normalna selekcja silniejszych i każdy o tym wiedział, tak być musiało i tak było. Nikt nie zwracał na to uwagi. Nowy niewolnik kosztował porównywalnie tyle, co utrzymanie już posiadanego, więc istniała szansa, że kolejny będzie silniejszy i zdrowszy, rano tylko wystarczy wynieść zwłoki zmarłych do szybu i wrzucić w czeluście ziemi. Jak każdego dnia, nic szczególnego. Wyznaczy się dwóch więźniów do uprzątnięcia cel, a pozostali pójdą na kolejny dzień pracy. Jak co ranka. Wybrańcy ograbią zmarłych ze wszystkiego, to dla nich nagroda. Tak, tak będzie. Jednak tej nocy stało się inaczej.

Około północy, gdyż trudno było o dokładne określenie czasu, jedno z posłań poruszyło się. Coś tam się poruszyło w mroku i w kucki usiadł jeden z silnych, potężniejszych Batumi. Dyskretnie rozejrzał się po swojej celi, następnie zrobił to samo patrząc na Karelczyków. Sprawdzał, czy wszyscy z nich spali. Zadowolony przesunął się ostrożnie, by nikogo nie zbudzić, po czym zrolował powoli swój koc odsłaniając nagie kamienie podłogi pokryte zbutwiałą, śmierdzącą potem, krwią i fekaliami słomą. Odgarnął to zbutwiałe podłoże i jego oczom ukazała się goła posadzka, na której poprzedniej nocy wyrysował kawałkiem kredy zawiłe wzory i symbole. Kucnął nad nimi i odrzucił na plecy zaplecione w dreddy rude warkocze, odsłaniając sobie pole widzenia. Ponownie rozejrzał się bacznie po okolicy, lecz nie dostrzegł żadnych objawów zagrażających sprawie. Skupił się poświęcając na to długą chwilę, złożył obie dłonie w zawiły gest, po czym zaczął miarowo i dobitnie szeptać coś w kierunku wzorów układających się przed nim w okrąg, niezależnie od postaci, w jakiej zostały wyrysowane. Wszystkie symbole przesuwały się, przemieszczały po kamiennej posadzce, drobiny kredy zdawały się pełzać i żyć własnym życiem. Szaman kontynuował rytuał do momentu, aż koło ze znaków zamknęło się w pełni, a z jego centralnego punktu wybiła smuga błękitnego światła. Szybko przyłożył do niej dłoń z rozpostartymi palcami, a drugą zwinął w pięść i położył na tamtej. Teraz mógł kontrolować to, co przywołał. W zupełnej ciszy rozmazał kredowe znaki i rozwinął koc, układając się na nim i udając że śpi. Jednak tej nocy już nie będzie spał, o nie.

Strażnik Hores usłyszał jakiś odgłos na końcu korytarza. Rozległ się on w miejscu, gdzie obok wielkiego szybu na zwłoki, który wszyscy skrzętnie omijali, schody wiodły wprost do drzwi, bez żadnego podestu. Sądząc, że to zmiennik, Hores zlekceważył dźwięk. Jednak gdy nie doczekał się kolegi, coś go zaalarmowało. W powietrzu wisiało coś złego. - Co do cholery?!? - rzucił sam do siebie, zrywając się zza stołu. Wykonał kilka kroków w tamtą stronę, lecz zaraz wrócił i wyjął ze statywu pochodnię. Trzymając ją w wyciągniętej garści poczuł się nieco pewniej. Jednak dziwne uczucie nie zmalało, co więcej, zaczęło być jeszcze bardziej przejmujące i dotkliwe. Strażnik zatrzymał się. Światło pochodni nie padało tak daleko, jednak w mroku dotarł do niego jakiś zgrzyt, jakby ktoś przejechał drewnianym kijem po kamiennej ścianie. Potem było mlaśnięcie, jakie wydaje rzucana na blat połeć mięsiwa. A dalej już tylko klapanie podobne do tego, jakie wydają buty żebraka na bruku ulicy. Hores chwycił mocniej sztylet i powoli zaczął się posuwać przed siebie. Do czasu. W blasku latarni zobaczył coś, co zjeżyło mu włosy na głowie, a treść żołądka wylądowała na brunatnej tunice. Mocz spłynął na podłogę, a strażnik padł na kolana porzucając pochodnię i chwytając się za głowę w momencie, gdy to coś wydało z siebie nadludzki ryk. Hores wtulił się w zimną, kamienną ścianę pokrytą liszajem, dokładnie w miejscu jej połączenia z podłogą. Nie przeszkadzały mu ani pająki, ani szczurze odchody, ani nawet strużka moczu cieknąca strumieniem spod drzwi obu cel wprost do szybu. Nie poczuł jej nawet. Bo stało nad nim coś, czego istnienia nawet nie podejrzewał, czego nie spodziewałby się nawet w najstraszliwszej legendzie, co nie mogło przecież istnieć. Lecz istniało. Tu. Teraz.

Z ciemności wyłonił się kształt wyższy od człowieka o dwie, może trzy głowy. Był zbudowany podobnie do humanoida, lecz na tym wszelkie podobieństwa się kończyły. Każdy fragment ciała bestii zbudowany był z części ciał wrzuconych do szybu więźniów, w dość przypadkowej kolejności. Wiele tych fragmentów było już mocno przegniłych, kilka kości spróchniało, inne nosiły ślady szczurzych zębów, lecz jakimś cudem monstrum trzymało się w całości. Twarde jak żelazo kościane szpony chwyciły głowę strażnika, uniosły ją, niezależnie od wierzgającego, wiotkiego ciała, i zgniotły jak mały orzeszek. Zawartość Horesa rozprysła się na obie ściany i podłogę korytarzyka, niektóre kropelki trzaskały po wpadnięciu w żar płonącej pochodni. Strażnik nawet nie krzyknął, nie miał czasu. Pozostałe zwłoki momentalnie zginęły w paszczy potwora, połknięte na dwa razy, a sylwetka demona nieco urosła. Gdzieś od spodu wypadło coś metalowego, brzęknęło o podłogę i znieruchomiało. Sztylet i klucze. Pęk kluczy na stalowym kółku. Monstrum chwyciło klucze nogą i podało sobie do ręki, choć kończyny te tylko umownie odpowiadały funkcjom, jakie miały pełnić. Następnie potwór przeszedł korytarzem i udał się do cel. Otworzył obie, lecz tylko ludzie Batumi przeżyli, do tego nie wszyscy. Z Karelczykami stało się tak samo jak ze strażnikiem, niezależnie od tego, co próbowali robić. Tylko czterech z nich zbiegło, by schować się w najmniej spodziewanym miejscu. Karelczycy ukryli się w szybie, wisząc do rana na rękach. I tylko oni przeżyli z własnego plemienia. Pozostali zostali połykani, bez różnicy, żywi czy umarli. A demon powiększał się, rósł, potężniał. Szaman Batumi kontrolował każdy jego krok, albo przynajmniej tak mu się wydawało. Ludzie Batumi zostali oszczędzeni, lecz również wpadli w przerażenie. Wielu z nich rzuciło się do ucieczki, lecz dotarłszy do drzwi zastali je zamknięte. Kilku z nich schowało się podobnie do wiszących w szybie Karelczyków, lecz nie mieli na tyle odwagi, by ich pozabijać. Trwali tak razem, jedni i drudzy, zjednoczeni wobec znacznie groźniejszego wroga niż swoje plemiona. Pozostali Batumi, wyzwoleni z kajdan, zaczęli szukać jakiejś broni. Niektórzy z nich łapali wyłamane przez demona stalowe pręty klatek, inni zadowolili się drewnianymi. Tak uzbrojeni poszli za potworem do drzwi. Monstrum wyłamało okute drzwi jednym uderzeniem, przy czym utraciło część ciała. Fragment potoczył się po schodach, padając wprost na biegnących Batumi. Kilku z nich odskoczyło i ze strachu rzuciło się w tył, jednak pozostali otrząsnęli się i poszli za demonem w głąb kopalni, walczyć o swoje prawa. Pozostali w celi wyszli z ukrycia, choć jeden Karelczyk i trzech Batumi wpadło do szybu, a następnie cicho udali się za pozostałymi. Wcześniejsza nienawiść poszła w zapomnienie, byli teraz braćmi broni. Chwiejnego układu tymczasowo przestrzegali i jedni, i drudzy. Byli teraz zbiegami, musieli współdziałać.


autor: rrico (rrico@gildiarpg.pl)