Wersja Archiwalna

Trzej bracia

Trzej bracia

Starszy jegomość klęczał na kwadratowych, kamiennych płytkach warsztatu trzymając za rękę kilkunastoletniego podrostka i zaklinał stojącego naprzeciw, mocnego krasnoluda z młotem w wielkiej jak bochen, kwadratowej dłoni. Krasnolud miał na sobie gruby, skórzany fartuch, a za nim widoczne było olbrzymie, jak na warunki tego miasta, palenisko, wiadro z wodą oraz kupę narzędzi o tylko z grubsza znanym przeznaczeniu. Po białej i pomarszczonej jak pergamin twarzy starca spadały wielkie, słone krople potu i łez, wsiąkając w długą siwą brodę i zgrzebny, lecz kiepskiej jakości brunatny kabat. Starzec zwijał się jak larwa, obiecując złote góry i cokolwiek krasnolud tylko wymyśli. Był gotów na wszystko. - Panie krasnolud, no jakże to, prosim was o pomoc jak brata, jak jednego z naszych, nie bydźta taki srogi, mus nam posiadać coś takiego. Wszystko oddam co mam, ale pomóźcie no. W niewolę pójdę, a przedmiot spłacę, mogę robić za dwóch albo i trzech, chłopak takoż, błagam, zróbże to panie krasnolud. - Jak brata powiadasz... Dobrze powiedziane. Nie dalej jak tydzień temu tacy "bracia" spalili mi warsztat, bo mówią, że krasnoludy pokurcze są wredne, że lęgną się w ciemności na kamieniach i nijak im do ludzi, że zawzięte skurwysyny, psiemacie są, że z nikim się nie liczą i nie można nijak im ufać. To mówili bracia, którzy w noc ekwinokcjum podpalali warsztat - rzucił krasnolud wojowniczo w stronę starca, poprawiając nasiąknięty krwią bandaż na głowie. - To samo mówili jak mnie tłukli w sześciu trzonkami od łopaty. Tfu! Ludzkie śmiecie. I ty, człowieku, masz czelność przychodzić tutaj i żądać, bym wykonał pracę, której nie podjąłbym się nawet dla wodza klanu? Odważny musisz być albo głupi. Bardzo, zajedno pierwsze to czy drugie. I jeszcze mówisz, że mam to zrobić całkowicie za darmo?! Ha, masz czelność człowieczku. Mówisz mi, że odpracujesz za dwóch, za czterech nawet z synem, a popatrz no tu, ten oto młot waży całe cztery cetnary. Nie podniesiesz nawet połowy tego we czterech, co dopiero samojeden. Do tego lat ci nie ubywa, nijak nie starczy czasu odpracować takie cacko. To umowę uważam za niebyłą, nie masz czego tu szukać, starcze. Zabieraj chłopaka i do zobaczenia w lepszy czas - dodał już nieco bardziej miękko.

Starzec pobladł jeszcze bardziej, chwytając dłonią jak drewniana rózga kraniec skórzanego płaszcza i patrząc krasnoludowi głęboko w oczy. - Panie krasnolud, no co ja mogę zrobić... mogę jeszcze... no wiecie... u nas się mówi, że krasnoludy... to może... - Ajajaj, czyś ty się uparł człowieczku jeszcze mnie tu obrażać?! - huknął znienacka krasnolud. - Co to, myślicie nie wiem co mówią? Że krasnoludy biorą co leci, w tym żywy towar, że dmuchają co dadzą radę dogonić i stoi na dwóch łapach? Że im bez różnicy, bo krasnoludzkie kobiety i tak mają brody? To cię rozczaruję, nie jest nam wszystko jedno i brzydzi nas takie podejrzenie. Powinienem was kazać psami włóczyć za takie oszczerstwa.

Starzec wymiękł, wyglądało to tak, że zwyczajnie uszło z niego całe powietrze. Skulił się na ziemi i płakał jak niemowlę, rzewnie i cicho, bez słowa skargi. W duchu złorzeczył na świat, który kazał jednym być takimi, a innym takimi samymi, świat, w którym jeden nienawidził drugiego za to, że zrodziła go inna matka. Klęczał z pochyloną głową i płakał. Aż wreszcie coś w nim pękło. Zgasło.

Podniósł oczy i bez zająknięcia zaczął mówić. - Oj, panie krasnolud, coś mi się widzi, że po części prawdę gadają, choć bardzo wam to nie na rękę. Ale którego krasnoluda obchodzi, że mi wojsko zachędożyło żonę na śmierć, że w tym czasie gryzłem knebel patrząc jej w oczy, że na następny dzień wojsko odeszło, a przyszły gobliny. Że na trzeci dzień przyszło to samo wojsko i wzięło najstarszego syna, a kiedy zginął, po nim średniego. Że drugiego też zabili. Został ino trzeci, ale tego nie oddam nikomu, chyba że taka będzie najwyższa konieczność. Po prostu muszę mieć ten miecz, dam każdą cenę, w niewolę do was pójdę panie krasnolud za to. Albo syna oddam. Ale nie możecie mi odmówić, nie godzi się.

Krasnolud zamilkł. Choć ten człowiek był dla niego jak robak, jednak odnalazł w sobie pokłady człowieczeństwa, głęboko ukryte pokłady honoru, który dawno temu zmuszony był sprzedać jak uliczną ladacznicę. Pokłady współczucia, jakich musiał wyprzeć się zaraz przy samej miejskiej bramie. I pokłady chciwości. - Wstań. Nie siedź przede mną jak pies, nie godzi się. Zawrzemy umowę. Tylko we trzech. Dostaniesz ten miecz, zrobię go. Ale w zamian oddasz mi ostatniego syna do cechu na siedem lat. Nauczy się chłopak fachu. Przez ten czas go nie zobaczysz. Przez ten czas on nie zobaczy ciebie. Zapomnicie o sobie, a po siedmiu latach będzie wolny. Do tej pory należy do mnie.

Starzec milczał. Milczał, kiedy ściskał prawicę krasnoluda. Milczał, kiedy przytulał chłopca zalewając go łzami. Milczał, kiedy wychodził nie oglądając się za siebie. I milczał, gdy po sześciu dniach przyszedł odebrać miecz, dzięki któremu dwa dni później samodzielnie wytłukł cały obóz goblinów.

Milczał całe siedem lat, a ludzie uważali go za cudaka, do tego stopnia, że stoczył się poza margines społeczności. Lecz miał miecz i zarabiał na życie jako zabójca zielonych. To go trzymało przy życiu, to i jeszcze tylko jedna myśl. Milczał również, gdy po siedmiu latach, jedynie jeden dzień przed uwolnieniem chłopca, umierał na febrę we własnym łożu, milczał nie uroniwszy słowa skargi jak przedtem, siedem lat wcześniej. Dwie łzy stoczyły się i wsiąkły w twardą brązową poduszkę.


autorstwo: rrico (rrico@gildiarpg.pl)