Wersja Archiwalna

Ostatni bastion cz.2

- A więc mówisz, że nie powinienem się tam wybierać?
- Tak - odparła - Zwłaszcza teraz jest tam bardzo niebezpiecznie...
- Ale skoro to tylko dwie dziesiątki ludzi...
- Nie! - przerwała mu szybko - Te dwie dziesiątki zamienić się mogą w dwie setki, a nawet dwa tysiące. Możesz w to nie wierzyć, ale to prawda. Hured i jego ludzie nie są sami, tak jak nam się wydaje. I doskonale wiedzą co nam się wydaje. Spodziewają się bitwy gdzieś tutaj, na równinie, gdzie wybiją nas, a niedobitków powyłapują i torturami wykończą. Znają nasze umysły, widzą co będziemy chcieli zrobić. Dlatego musimy zadziałać inaczej...
- Jak to, nie są sami? Kto ich wspomaga? Myślałem, że ludzie północy nie mają sojuszników.
- To prawda, nie mają ich. Przynajmniej tutaj, na ziemi. Ale znaleźli ich pod nią... - Głos nieznajomej urwał się.
- Kim oni są? - naciskał Artvin. Nie podobała mu się perspektywa tak nierównej walki.
- Oni są demonami! - rzekł głos zakapturzonej postaci wyłaniającej się z mgły. Widać było, że przebyła w krótkim czasie sporą odległość. - Widziałem ich. Zmierzchem pokonali rzekę i kierują się tutaj w zabójczym tempie. Jest ich dwie dziesiątki, ale o nieludzkich możliwościach. Najwidoczniej Hured znalazł sprzymierzeńca wśród demonów. Albo jakiś demon upatrzył sobie Hureda na marionetkę. Śledziłem ich od zachodnich wzgórz i wyprzedziłem przy rzece.
- Witaj Loarze - rzekła doń nieznajoma - Poznaj Artvina. To jego oczekiwaliśmy. Artvinie, to jest Loar. - uśmiechnęła się sucho.
- Witaj Elsino, ale nie czas na przyjemności. Musimy ruszać. Dolina Cevr nie jest już bezpieczna, do wzgórz nijak się dostać. Trzeba poza tym ostrzec ludzi. Zbliża się wojna, a oni nie są nań gotowi. - Elf nie chciał wygłaszać swojego zdania na ten temat, ale wiedział, że choćby nawet zmobilizowane wszystkie rezerwy, to pochód barbarzyńców nie zostanie zatrzymany. Jedynie spowolniony, i to nieznacznie.
- Oczekiwaliście mnie? - ożywił się Artvin - Jak to? Wiedzieliście, że zostanę wyrzucony z miasta?
- Nie. Ale spodziewaliśmy się tego. W końcu musiał znaleźć się ktoś taki - uspokoiła go Elsina.
- Skoro tak, to nie musiałem być to ja?
- Tak, nie musiało tak być. No ale skoro tu jesteś, to znaczy, że los tak chciał... - Nie dokończyła. Gdzieś w oddali zagrzmiał potężny róg. Potem była już tylko złowieszcza cisza...

* * *

- Stawiają opór? - pomyślał Hured. Wbrew pozorom wrzask demona nie zrobił na nim wrażenia. Szczerze mówiąc to nie wiedział nawet czemu miał on służyć...
Z cienia wyłonił się Wrex. Sapał, choć nie dawał po sobie tego poznać.
- Niech to piekło pochłonie! Teraz musimy ruszać tak szybko jak tylko się da. Nie oszczędzaj ludzi! Mają biec. Do świtu mają wyjść na równinę! Już! - wykrzyczał i ponownie ukrył się w cieniu. W życiu nie przyznałby się, że coś nie idzie po jego myśli, nawet kiedy tak było.
Dowódca zszedł do ludzi. Zaraz potem mostem biegło dwadzieścia cieni. Już nie poruszali się bezszelestnie. Biegli jak najszybciej, nie zwracając na niechciane spojrzenia...
- Ruszyli. O świcie zaatakują.
- Zaatakują co?! - zapytał głośno Wrex - Coś ty im powiedział?!
- Ruszą na Almir Had. Na gród elfów.
- Idioto! Głupcze! Miałeś ich posłać na miasto ludzi! Elfy nie miały się do tego mieszać! Co ty sobie myślisz? Że jestem tu tylko od parady? Chcesz zginąć na palu na oczach własnych ludzi?
- Wydaje mi się, że czasami to ty niczego nie rozumiesz - odrzekł spokojnie Hured. - Jeżeli zaatakowalibyśmy miasta królestwa bylibyśmy pośrodku równiny za sobą mając elfy, a przed sobą dawne ziemie krasnoludów, pełne zielonoskórych. Nie byłaby to wymarzona perspektywa...
- Długouche do niczego by się nie mieszały! Śmierć ludzi z równiny jest dla nich niczym! A teraz jeżeli coś się nie uda to sprzymierzą się ze sobą!~
- Tak ci się tylko wydaje.
- Wydaje mi się, że jesteś zbyt pewny siebie. Pora to ukarać... - powiedział dużo spokojniejszy Wrex. W mgnieniu oka w jego dłoni pojawiła się demoniczna buława. W chwilę potem rozległ się stłumiony krzyk. Barbarzyński dowódca uklęknął na jedno kolano. Jego prawa ręka zwisała bezwładnie. Po niej spływała krew.
- Myślę, że nauczy cię to posłuszeństwa. - dodał dematerializując oręż - I pamiętaj komu służysz.
- A ty pamiętaj, że jestem ci potrzebny... - zaczął. Nie skończył jednak, gdyż cios w głowę pozbawił go przytomności. Demoniczna postać ukryła się w cieniu obserwując las, którym właśnie maszerowali wojownicy.
- Wszystko zepsuł, śmiertelnik - pomyślał Wrex skrzecząc i zaciskając długie, podobne do owadzich nóg, palce. - Muszę go bardziej pilnować. Surowiej karać... - pomyślał i powoli udał się w stronę mostu.

Ranek budził się bardzo powoli. Wraz z nim wstawał Hured. Obolały i cały we krwi. Ból uświadczył go, że wydarzenia poprzedniej nocy nie były snem. Z trudem podniósł się rozglądając się dookoła. Co go natchnęło, aby działać po własnej myśli, miast pozostać uległym pomiotem demona? Może myśl, że Wrex się myli? Że jego plany są złe? Może po prostu nie chciał być zależny od tego ohydnego potwora?
Gdy w myśli zadawał sobie te pytania uświadomił sobie, że jego ludzie są już pewnie na skraju lasu, szykując się do ataku na domy elfów, a owadopodobny demon przygląda się wszystkiemu z cienia. Decyzja Hureda była natychmiastowa - złapał za róg i zadął weń najgłośniej jak potrafił, chcąc zarządzić odwrót. Róg pękł, rozsypując się w dłoni na drobne kawałki. Ponad lasem przeszła pieśń, pozostając bez odzewu.
Dowódca zeskoczył z klifu i udał się ku mostowi. Sam już nie wiedział co myśleć i co robić. Czy też ruszyć za nimi, czy może uwolnić się od Wrexa uciekając w zupełnie innym kierunku. Jednak po przemyśleniach doszedł do wniosku, że nie ma dobrego wyjścia. Postanowił, wiele ryzykując, udać się w stronę Almir Had. Tam gdzie, jak przypuszczał, znajdzie tylko ciała i ruiny...

* * *

Było zimno. Artvin wędrował przez nieznaną mu przełęcz. Czuł na sobie nie tylko spojrzenia powarkujących wilków, ale czegoś jeszcze. Spojrzenia wrogich oczu skrytych w mroku, we mgle. Maszerował przed siebie. Jedynie taką widział drogę. Przypuszczał, że gdzieś na końcu przełęczy znajdzie ukojenie. Spojrzał pod nogi. Spostrzegł wtedy, że nie ma na sobie zbroi, a przy boku nie ma miecza. Odziany był w kunsztowne futro, na dłoniach miał kolcze rękawice, na nogach ciężkie buty. Nie mógł na to patrzeć, uniósł wzrok.
Przed jego oczyma pojawiła się twarz przepięknej Elsiny. Jej gładka twarz, opadające na ramiona jasne włosy i uśmiech. No właśnie, uśmiech. To było w niej najpiękniejszego, uśmiech. Najwyraźniej zawiał lekki wiatr, gdyż włosy elfki zaczęły falować, jednak Artvin tego nie odczuł. Elsina przez cały czas uśmiechała się, przechylając lekko głowę. Wtem jednak na jej twarzy pojawił się strach. Oczy zabłysnęły, uśmiech zbladł. Zaczęła oddalać się. Po krótkiej chwili rozpłynęła się we mgle. W tym samym czasie wędrówka Artvina dobiegła końca. Nie było tak jak oczekiwał. Nie było jaskini, ani równiny. Była przepaść...

* * *

Hured ciągle biegł. Wiedział jednak, że prędzej czy później zabraknie mu sił. Nagle otrzeźwiał, przemyślał sytuację. Przecież Wrex nie może pokazać się ludziom, potrzebuje mnie, aby jego życzenia były spełniane. Beze mnie nie zaatakuje elfów. Jakby to... A jeśli użyje jakiejś demonicznej sztuczki, aby wykorzystać moich podwładnych? Nie mogę do tego dopuścić. Jeżeli tak się stanie to dopadnę go, na tym świecie, bądź na innym! Ale nie mogę teraz tam wrócić. Będę musiał wysłać żołnierzy, a potem on mnie zabije, aby wykonać jakiś mroczny rytuał. Muszę coś wymyślić...
Teraz Hured już nie biegł. Szedł cięgle rozmyślając. Nie miał pojęcia co dzieje się z jego ludźmi, jak zrozumieli jego sygnał, ani co szykuje demon. Dowódca nie mógł opuścić swoich ludzi. Wysłał ich tam w konkretnym celu. Celu którego nie znał Wrex. Barbarzyńcy szukali czegoś już od dawna, długo przed pojawieniem się demona i sprzymierzenia się z nim mimo woli. Jednak przedmiot poszukiwań opiewała tajemnica.
Wtem barbarzyńca poczuł się nieswojo. Wyczuwał niebezpieczeństwo, ale żaden z jego zmysłów tego nie potwierdzał. Stanął jak wryty i przysłuchiwał się otoczeniu. Skoncentrował się i usłyszał; trzask łamanej gałązki pod miękką łapą, potem otarcie o korę. Potrafił zlokalizować źródło, ale nie mógł nic zrobić. Jego złamana ręka jeszcze krwawiła, a topór był zbędny w biegu, więc pozostał na skale. Posiadał tylko niewielki nóż do skórowania zwierząt. Odwrócił się i poczuł na klatce uderzenie dwóch potężnych łap. Cios powalił go na ziemię. Hured ujrzał niedźwiedzia...