Wersja Archiwalna

Ślepia w ciemności

Prezentowane opowiadanie zwyciężyło w konkursie na opowiadanie w klimatach fantasy, zorganizowanym na łamach gildii w miesiącach styczeń - luty 2006

***

Nikłe światełko rozproszyło ciemności kanału, ukazując brudne, obrosłe pleśnią i grzybem ściany. Na kamieniach widać znaki największych powodzi, widniejące jako poziome linie zaschniętych nieczystości. Mała latarnia zawieszona na kiju długości około metra, który szczurołap niósł na ramieniu, kołysała się raz po raz, ożywiając fantastyczne cienie w ciemności tunelu. Starszy już mężczyzna utrzymywał się wciąż w zawodzie dlatego, że jest dobry w tym, co robi. Teraz zmierzał pewnym krokiem po śliskich, pokrytych szlamem, wąskich chodniczkach, pomiędzy którymi leniwie płynęła gęsta struga nieczystości. Nie zwracał uwagi na pierzchające z piskiem szczury. Tym razem jego zadaniem było odzyskanie złotego kolczyka pewnej zamożnej damy, który dziwnym trafem dostał się do miejskiej kanalizacji. Zapłata była hojna, a kto wie, może znajdzie także inne utaplane w odchodach błyskotki… Szczurołap uśmiechnął się. Ludzie nawet nie domyślają się na jakie znaleziska można natrafić w kanałach Altdorfu. Kiedyś znalazł pierścień z prawdziwym rubinem, za który dostał czterdzieści koron. Innym razem sakiewkę pełna srebra i złota. Po jeszcze innym znalezisku przez równy tydzień nie wychodził z domu, gdyż była to szczelnie zapakowana paczuszka zawierająca garść różowego lotosu. Nie wszystko jednak na co natrafił było takie miłe. Powszechnością są płynące z prądem ku rzece ludzkie trupy. Niekiedy mają w kieszeniach coś cennego, częściej jednak są już ogołocone. W kanale wypływającym spod Pałacu Cesarskiego, gdzie zwykły miejski szczurołap wstępu nie ma, na grubej, przerdzewiałej żelaznej kracie ciał zbiera się czasami tak dużo, że tworzy się z nich istna tama, która podnosi poziom ścieku w tamtym miejscu o kilka cali. Lecz o tym się nie mówi. Ba, lepiej wcale o tym nie wiedzieć… Wprawnie przeskoczył przez strumień fekaliów prostopadle wypływający z bocznej, węższej odnogi tunelu. Miał już iść dalej, gdy do jego uszu doszedł stamtąd lekki, acz wyraźny szmer. Poruszało się coś dużego. Odwrócił się powoli. Być może stracił już prawie całkowicie węch, jednak słuch nadal miał znakomity. Ostrożnie zdjął latarnię i postawił ją na oślizgłych kamieniach, po czym chwycił kij w obie dłonie. Nigdy nie wiadomo na kogo lub na co można natknąć się w tych podziemnych kanałach. Może to przemytnicy, może jakiś ukrywający się zbir. W czerni tunelu rozbłysły dwa małe czerwone płomienie jarzących się, czerwonych ślepi. Szczurołap wiedział już czemu wszedł w drogę – szczurowi. Nie zwykłemu jednak. Spotykał już wcześniej takie stworzenia – ciało długie na dwie albo i trzy stopy, siekacze największych osobników mają nawet dwa i pół cala. Raz tylko musiał walczyć z takim stworzeniem, zazwyczaj wystarczy poczekać chwilę nieruchomo, a szczur sam zrezygnuje, bojąc się podejść do światła. Grunt w tym, żeby się nie ruszać i nie prowokować ataku.

Nagle koło pierwszej pary ślepi pojawiły się druga i trzecia. Zimny pot wystąpił na czoło szczurołapa, brudna koszula przykleiła mu się do ciała. Trzy na jednego – nie był hazardzistą, jednak nie zawahałby się postawić całej swojej niedoszłej zapłaty za odnalezienie kolczyka na to, że szczury jednak zaatakują. Pochylił się i nie spuszczając oczu z rubinowych punktów w głębi bocznego tunelu chwycił lewą ręką pierścień do wieszania latarni. Szczęściem nie zagłębiał się w tę odnogę, dlatego był zaraz u wylotu do głównej nitki systemu kanalizacyjnego. Wystarczył niewielki krok w tył, aby do niej wrócić. Potem tylko dwa kroki w bok, nadal nie odrywając oczu od czerwonych punktów, i zaraz zniknie za rogiem… Szczury ruszyły. Mężczyzna rzucił się do ucieczki. Jego umysł pracował gorączkowo. Wiedział dobrze, że nie ma szans na zwiększenie dystansu, gryzonie dopadną go już po stu, może dwustu metrach, szybciej, jeżeli są naprawdę wielkie. Jedyną szansą jest wyjście z kanału na powierzchnię, jednak najbliższe znajduje się o jakieś dwieście kroków przed nim. Przyspieszył jeszcze, wydobywając z siebie ostatnie pokłady sił. Wieloletnie doświadczenie pozwalało mu bez obaw biegnąć po pokrytych śliskim, śmierdzącym szlamem chodnikach. Pomimo tego coraz wyraźniej słyszał za sobą skrobanie pazurów o kamienie. Szczury go doganiały. Wtem poczuł silne szarpnięcie i ostry ból w prawej łopatce. Przewrócił się na twarz, wypuszczając z rąk kij i latarnię. Rana na plecach odezwała się piekąc żywym ogniem, jakby ktoś przyłożył mu do skóry rozżarzone do czerwoności żelazo. Szczurołap chciał się podnieść, jednak nie mógł. Ręce całkowicie odmówiły mu posłuszeństwa. W prawej części ciała poczuł rozchodzącą się od rany drętwotę, jakby paraliż, rozchodzący się stopniowo na całe ciało. Po chwili zaczął się dusić. Jego płuca zostały jakby schwycone w żelazne obręcze, nie pozwalające na zaczerpnięcie tchu. Przed oczami zawirowały mu szkarłatne plamy. Bardziej zobaczył niż poczuł że zsuwa się z chodnika w mętny ściek. Strumień brudów, odpadków i odchodów był głęboki na ponad metr, tak więc nawet gdyby szczurołap stał na nogach sięgałby mu prawie do piersi. Teraz właśnie się w nim pogrążał. Ostatnie co zobaczył, to oświetlona nikłym blaskiem przewróconej latarenki postać. Niewysoka, pochylona, ubrana w brudny i podarty płaszcz z kapturem nasuniętym na głowę. Gdy jednak obróciła się i szczurołap spojrzał jej w twarz… Ujrzał szczurzy pysk i parę jarzących się czerwono ślepi. Spod płaszcza wystawał też długi na kilka stóp łysy ogon. Człowiek pogrążył się w mętnej, gęstej breji. Skaven chwilę jeszcze poczekał, po czym w ślad za szczurołapem kopnął latarnię, która z sykiem zgasła i utonęła. Schował swój zębaty nóż, opadł na cztery kończyny i pobiegł z powrotem do towarzyszy.

***

Joachim Weber, kapitan altdorfskiej straży miejskiej, siedział za swym biurkiem. Zmarszczył czoło, co spowodowało, że jego opruszone siwizną, krzaczaste brwi ściągnęły się razem w jedna linię. Miał w zwyczaju robić tak w chwilach frustracji, o czym dobrze wiedział wyprężony przed nim na baczność, pełniący rolę posłańca chłopak. Minęła dłuższa chwila ciszy. Czoło Webera nadal nie rozpogadzało się. W końcu odezwał się. - Możesz odejść – przy czym wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką, z powodzeniem zastępujący regulaminowy salut. Młodzieniec za to wykonał go iście podręcznikowo. - Czekaj. Zawołaj do mnie Fishera. I niech weźmie ze sobą przybory. Gdy drzwi zamknęły się za wychodzącym kapitan został sam na sam ze swoimi myślami. Raport, który otrzymał przez paroma chwilami, mówił o kolejnym ciele znalezionym w kanałach. Szczurołap, a to niedobrze – tacy znają podziemne tunele i nie dają się zaskoczyć byle łachudrze. Dodatkowo opuchlizna wokół rany na plecach wskazywała użycie silnej trucizny w dużym stężeniu. Weber sposępniał jeszcze bardziej. Było to już trzecie zabójstwo tego typu w przeciągu jednego tygodnia, i wszystkie ciała znaleziono w kanałach w tym samym rejonie. Było to więcej niż niepokojące, a on, jako osoba odpowiedzialna za spokój i bezpieczeństwo wmieście, musiał cos z tym zrobić.

Rozległo się ciche pukanie i po chwili zza uchylonych drzwi wychyliła się nieśmiało, okolona aureolą zmierzwionych włosów głowa. - Wejdź Fisher. Mam ci cos do podyktowania. Skryba wszedł posłusznie, zamknął za sobą drzwi i rozsiadł się przy przygotowanym specjalnie dla niego pulpicie. Rozwinął pergamin, splunął lekko do buteleczki z inkaustem, chwycił zgrabnie w dłoń pióro. Pytającym wzrokiem spojrzał sponad białej karty na kapitana, oznajmiając mu tym samym swoją gotowość. - Pisz: „Poszukuje się odważnych i lojalnych osób do wykonania zadania dla władz miasta Altdorfu. Warunki ciężkie, jednak sowita zapłata w złocie. Poszukuje się jedynie doświadczonych w walce. Po więcej informacji należy udać się do baraków straży miejskiej, mieszczących się przy Langestrasse 16. Podpisano…

***

- „…Joachim Weber, Kapitan Straży Miejskiej miasta Altdorf”. Cała czwórka trawiła przez chwilę w myślach przeczytane na głos słowa. Uwe, jedyny piśmienny, na którego barki spadło to zadanie, spoglądał teraz z niemym pytaniem po twarzach reszty członków drużyny. W końcu odezwał się jako pierwszy – I co? Jesteśmy zainteresowani?

- Czy ja wiem? Pamiętacie to zlecenie od radców z Delberz? Przez miesiąc nie mogliśmy pokazać się w mieście. Tacy zawsze coś wymyślą – Krasnolud wyraźnie był niezdecydowany. Bawił się ciągle zawijając na palec cienki warkoczyk, jeden z pary, którą zaplecioną miał na wysokości obu skroni – Jednak z drugiej strony… - Złoto – rzuciła krótko Calista, atrakcyjna kobieta o burzy miedzianych włosów – Jeżeli szybko nic nie zarobimy, to już za dwa dni wyrzucą nas z gospody. A jak inaczej zdobędziemy pieniądze? - Coś by się wymyśliło – mruknął krasnolud, wpatrujący się wymownie w bujne piersi Calisty, które najwyraźniej chciały wydostać się spod zbyt ciasnego kubraka. - Thingrir, ty zawsze tylko o jednym – Ofuknęła go, udając oburzenie. Choć kłócili się nad wyraz często, w jednej kwestii zawsze szybko dochodzili do porozumienia – w spawie złota. Zawsze było lepiej je zdobyć, niż żeby miał zrobić to kto inny.

Wzrok wszystkich pobiegł do jedynej osoby, która dotąd nie wypowiedziała się w żaden sposób. Rupert był postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Nosił zawsze pod płaszczem skórzany kaftan gęsto nitowany metalowymi blaszkami, a na plecach kołczan oraz długi łuk. Choć formalnie drużyna nie miała przywódcy, to do Ruperta zawsze należał decydujący głos. Mężczyzna lekko skinął głową. - Karczmarzu! – Krzyknęła Calista. Po chwili z zaplecza wychyliła się gotowa spełnić każde żądanie sylwetka – Długo to już wisi? - A nie, miłościwa pani. Przyszedł pachołek i przybił to dopiero dziś rano. - Dobra – Mruknął Thingrir, po czym zwrócił się do Uwe – To jeszcze raz, gdzie są te baraki?

***

- Zdecydowanie będę domagała się dodatku za niebezpieczne warunki pracy – Rzekła Calista. Jedynie to, że w porę chwyciła się ramienia krasnoluda uchroniło ja przed wpadnięciem w bagniste odmęty ścieku, pełnego odpadków i odchodów – I jeszcze coś za zniszczona garderobę. Spójrzcie na moje buty! Oczywiście nikomu na wet przez myśl nie przeszło, aby podziwiać ufajdane okrutnie skórznie. Każdy koncentrował się na tym, aby samemu nie wlecieć do cuchnącej cieczy. Nie mieli wprawy szczurołapów, a pokryte pleśnią i porostami ściany i gwarantowały uchwytu dla dłoni w razie stracenia równowagi. Do tego każdy był uzbrojony i gotowy do odparcia ewentualnego niebezpieczeństwa. Pierwszy szedł Thingrir. Na grubą przeszywanicę nałożył noszącą liczne ślady reperacji kolczugę, sięgającą mu do ud, z krótkimi rękawami. W lewej ręce niósł wyciągniętą nieco przed siebie latarnię, w prawej trzymał stylisko topora. Nie można powiedzieć, aby czuł się jak w domu – wprost przeciwnie, było mu do tego naprawdę daleko, jednak z pewnością poruszał się pewniej niż reszta kompanów. Przyzwyczajony do ciemności podziemi, mało wrażliwy na otaczający go fetor, a przy tym straszliwy wojownik w bezpośrednim starciu nadawał się idealnie na awangardę grupy. Calista była druga. Jej bronią były wyważone, przeznaczone do rzucania noże. Rupert kwestionował przydatność tego oręża w takich warunkach, dodatkowo poparł go Thingrir, jednak kobieta była uparta. Po pewnym czasie spędzonym w sieci miejskiej kanalizacji musiała jednak przyznać im pewna dozę racji, gdyż ślizgając się co chwila i tracąc równowagę udało już się jej zgubić jeden z noży.

Uwe szedł przedostatni. Wokół końca kija, który trzymał w rękach i którego w razie potrzeby używał jako podparcia, migotała niewielka, rozmiaru może dzikiego jabłka, świecąca kula energii. Jej światło było blade i rozproszone, jednak tylko na tyle stać było chłopaka, a poza tym przynajmniej nie raziła po oczach idącego nieco z tyłu Ruperta. Uwe znał kilka drobnych, acz użytecznych czarów. Cichy, małomówny, ustępliwy i spokojny, w razie walki już nie raz potrafił przechylić szalę zwycięstwa na korzyść kompanów przy pomocy zaklęcia. Teraz od czasu do czasu spoglądał nieco nerwowo na wiszącą mu u pasa niewielka sakwę. Ariergardę tworzył Rupert. Nie zakrywany już płaszczem kaftan połyskiwał lekko metalowymi płytkami w bladym świetle. Łuk, jako niezbyt przydatny w tym środowisku, zostawił wraz z kołczanem w tawernie. W tej chwili dzierżył w dłoni długi, prosty miecz. W lewej ręce trzymał latarnię. Co kilkanaście kroków odwracał się do tyłu i nasłuchiwał chwilę, po czym wracał do kompani. Nawet cień emocji nie ujawniał się na jego poważnej, przypominającej maskę twarzy.

Dotarli do rozwidlenia, gdzie prostopadła mniejsza odnoga odchodziła od głównej nitki ścieku. Krasnolud gestem dłoni zatrzymał i uciszył resztę drużyny. Nie zauważył jednak niczego w bocznym tunelu. Chociaż… Prawie na granicy widoczności widniała na chodniku ciemna plama. Mógł być to jakiś grzyb czy większa szmata, jednak bezpieczniej byłoby to sprawdzić. Odległość była w istocie zbyt duża nawet jak dla widzącego w mroku krasnoluda. - Dojrzałeś tam coś? – Zapytał cicho Uwe, lecz Calista zaraz spiorunowała go wzrokiem nakazując bezwzględne milczenie. Krasnolud postąpił kilka kroków w głąb tunelu, wytężając wzrok. Reszta ruszyła powoli za nim. W ciszy, mąconej jedynie monotonnym szumem płynących ekskrementów, odgłos zwalnianej cięciwy rozległ się głośno niczym uderzenie dzwonu. Wszyscy jednocześnie padli lub zakryli się, w miarę możliwości. Idący na przedzie Thingrir przywarł do ściany, dzięki czemu wycelowany w jego pierś czarny bełt minął cel o kilka palców. Drugi poszybował zbyt wysoko, aby stanowić dla kogoś zagrożenie, po czym trafił prosto w ścianę głównego kanału.

Uderzenie serca później Thingrir biegł już w głąb tunelu. Wprawiło to Calistę w osłupienie nawet bardziej, niż mające siać śmierć czarne bełty, gdyż ona ciągle poruszała się w tych tunelach z największą trudnością. Niewiele jednak myśląc ruszyła po chwili w ślad za nim. Drogę oświecał jej poruszający po równoległym chodniku Uwe, który mruczał coś pod nosem i grzebał z przejęciem w sakwie, najwyraźniej czegoś szukając. Z ciemności wyłoniły się groteskowe sylwetki. Wielkie, humanoidalne szczury poruszające się na dwóch tylnich łapach, dzierżące zakończone zębatymi ostrzami krótkie włócznie. Było ich co najmniej pół tuzina. Pierwszy chciał pchnąć krasnoluda w okolicę niechronionej kolczugą szyi. Thingrir podbił jednak wprawnie drzewce i zamachnął się z całej siły trzymaną w lewej ręce latarnią, która z łoskotem rozbiła się na celu. Rozległ się wysoki pisk bólu, po czym smród odchodów przytłumiony został na chwilę swądem spalonego futra. Skaven zatoczył się w tył. Calista była już zaledwie kilka kroków od miejsca walki, lecz i tak nie była w stanie zorientować się w kotłującej się masie ciał. Skavenów było co najmniej kilku, tak jej się przynajmniej wydawało. Cisnęła nożem w ciemność licząc na to, że nie trafi akurat krasnoluda. Bogowie chyba jej sprzyjali, gdyż po chwili jeden ze szczuroludzi zawył z bólu. Thingrir na przedzie siał prawdziwe spustoszenie w szeregach wrogów, choć ci mieli nad nim kilkukrotną przewagę liczebną. Po niespełna dziesięciu sekundach ciało drugiego już szczuroczłeka wpadło do płynącego ścieku, kolejny wycofał się raniony. Kolczuga ochroniła krasnoluda już kilka razy przez celnymi pchnięciami. Skaveny szybko zorientowały się, że z tym długobrodym przeciwnikiem nie poradzą sobie tak łatwo. Na piskliwa komendę wycofały się kilka kroków w tył, poza zasięg uzbrojonego w topór ramienia. Krasnolud wiedział, że za chwilę znów w użyciu będą kusze i bełty, a nie miałby szans na uniknięcie strzału z tak małej odległości. Wtem ciemność rozdarł gwałtowny, lecz krótkotrwały wybuch światła, dochodzący zza pleców krasnoluda – efekt rzuconego przez Uwe czaru. Oświetlił on na chwilę skulone, oślepione sylwetki szczuroludzi, po czym znów zapadła kurtyna ciemności, z którą walczył jedynie płomień ostatniej z latarni.

Thingrir nie dał ochłonąć przeciwnikom. Mimo tego, że sam widział jedynie wirujące jasne plamy przed oczyma, skoczył z krzykiem w przód, siekąc na lewo i prawo. Dał się słyszeć dźwięk spuszczanej cięciwy, i jednocześnie pocisk przeleciał tuż obok Calisty i stojącego za nią Ruperta. Kilka chwil później dziewczyna zachwiała się lekko i wypuściła nóż z ręki. Najwyraźniej grot bełtu musiał o nią lekko zahaczyć. Thingrir usiłował właśnie wyszarpnąć broń z ciała wroga, gdyż zahaczył o coś żeleźcem topora. Aż syknął z bólu gdy umocowany na długiej żerdzi nóż rozharatał mu nadgarstek. Początkowo ból był straszny, jak gdyby ktoś przykładał mu rozpalone do czerwoności żelazo. Po chwili jednak jego miejsce zajęła dziwna drętwota. Uczucie to rozchodziło się po ciele coraz dalej, sięgając przedramienia, łokcia, barku, kierując się w kierunku serca. Krasnoludowi jednak nie było dane odczuć tego ostatniego, śmiertelnego uścisku – wcześniej otrzymał cios okutą metalem pałką prosto w prawą skroń. Calista osunęła się na kolana. Rupert, lawirując na śliskich kamieniach, wysunął się przed nią i w ostatniej chwili zagrodził drogę biegnącemu skavenowi. Uwe szybko odnalazł w swej sakwie kawałek płótna opatrunkowego i pochylił się nad dziewczyną. Nie zamierzał jednak opatrywać rany. Przyłożył opatrunek do jej ciała i począł wymawiać słowa zaklęcia. Rupert wybił włócznię jednemu przeciwnikowi, drugiego pozbawił ręki aż do łokcia. Nie miał jednak takiej wprawy w walce w ciemności jak krasnolud, a do tego krępowała go jeszcze trzymana w lewej ręce latarnia. Kątem oka zauważył, że jeden ze szczuroludzi dobiegł od tyłu do Uwe i wbił mu mierzące prawie stopę ostrze noża w kark. Ciało chłopaka opadło na Calistę. Rupert wiedział, że dla niego to już koniec. Nie miał szans na ucieczkę, a skaveny nie traciły chęci do walki. Wydawało mu się nawet, że nadchodziło ich coraz więcej. Pozostało mu jedynie jak najdrożej sprzedać swoje życie. Skaveny jednak o dziwo nie atakowały. Rozległy się jakieś piskliwe komendy, po czym cała ich grupa cofnęła się i rozstąpiła. Rupert zobaczył człowieka-szczura przechodzącego przez szpaler swoich pobratymców. Wyróżniał się jednak tym, że wystający spod kaptura przypominającej mnisi habit szaty pysk pokryty był mlecznobiałą sierścią. Skaven przystanął i wyciągnął zakończony pazurem palec w stronę człowieka.

***

Joachim Weber, kapitan altdorfskiej straży miejskiej, siedział za swym biurkiem. Przed nim prężył się kurier. Brwi starszego człowieka ściągnięte były w jedna linię, a chłopak wiedział dobrze, że nie w takich wypadkach denerwować przełożonego. Najlepiej zachować milczenie. Właśnie przekazał kapitanowi raport o odnalezieniu kolejnych trzech ciał. Trzech, oraz nadpalonego ubrania i kupki popiołu…

***

Nikłe światełko rozproszyło ciemności kanału, ukazując brudne, obrosłe pleśnią i grzybem ściany. Na kamieniach widać znaki największych powodzi, widniejące jako poziome linie zaschniętych nieczystości. Mała latarnia zawieszona na kiju długości około metra, który szczurołap niósł na ramieniu, kołysała się raz po raz, ożywiając fantastyczne cienie w ciemności tunelu. Starszy już mężczyzna utrzymywał się wciąż w zawodzie dlatego, że jest dobry w tym, co robi. Teraz zmierzał pewnym krokiem po śliskich, pokrytych szlamem, wąskich chodniczkach, pomiędzy którymi leniwie płynęła gęsta struga nieczystości. Nie zwracał uwagi na pierzchające z piskiem szczury. Tym razem jego zadaniem było odzyskanie złotego kolczyka pewnej zamożnej damy, który dziwnym trafem dostał się do miejskiej kanalizacji. Zapłata była hojna, a kto wie, może znajdzie także inne utaplane w odchodach błyskotki… Szczurołap uśmiechnął się. Ludzie nawet nie domyślają się na jakie znaleziska można natrafić w kanałach Altdorfu. Kiedyś znalazł pierścień z prawdziwym rubinem, za który dostał czterdzieści koron. Innym razem sakiewkę pełna srebra i złota. Po jeszcze innym znalezisku przez równy tydzień nie wychodził z domu, gdyż była to szczelnie zapakowana paczuszka zawierająca garść różowego lotosu. Nie wszystko jednak na co natrafił było takie miłe. Powszechnością są płynące z prądem ku rzece ludzkie trupy. Niekiedy mają w kieszeniach coś cennego, częściej jednak są już ogołocone. W kanale wypływającym spod Pałacu Cesarskiego, gdzie zwykły miejski szczurołap wstępu nie ma, na grubej, przerdzewiałej żelaznej kracie ciał zbiera się czasami tak dużo, że tworzy się z nich istna tama, która podnosi poziom ścieku w tamtym miejscu o kilka cali. Lecz o tym się nie mówi. Ba, lepiej wcale o tym nie wiedzieć… Wprawnie przeskoczył przez strumień fekaliów prostopadle wypływający z bocznej, węższej odnogi tunelu. Miał już iść dalej, gdy do jego uszu doszedł stamtąd lekki, acz wyraźny szmer. Poruszało się coś dużego. Odwrócił się powoli. Być może stracił już prawie całkowicie węch, jednak słuch nadal miał znakomity. Ostrożnie zdjął latarnię i postawił ją na oślizgłych kamieniach, po czym chwycił kij w obie dłonie. Nigdy nie wiadomo na kogo lub na co można natknąć się w tych podziemnych kanałach. Może to przemytnicy, może jakiś ukrywający się zbir. W czerni tunelu rozbłysły dwa małe czerwone płomienie jarzących się, czerwonych ślepi. Szczurołap wiedział już czemu wszedł w drogę – szczurowi. Nie zwykłemu jednak. Spotykał już wcześniej takie stworzenia – ciało długie na dwie albo i trzy stopy, siekacze największych osobników mają nawet dwa i pół cala. Raz tylko musiał walczyć z takim stworzeniem, zazwyczaj wystarczy poczekać chwilę nieruchomo, a szczur sam zrezygnuje, bojąc się podejść do światła. Grunt w tym, żeby się nie ruszać i nie prowokować ataku.

Nagle koło pierwszej pary ślepi pojawiły się druga i trzecia. Zimny pot wystąpił na czoło szczurołapa, brudna koszula przykleiła mu się do ciała. Trzy na jednego – nie był hazardzistą, jednak nie zawahałby się postawić całej swojej niedoszłej zapłaty za odnalezienie kolczyka na to, że szczury jednak zaatakują. Pochylił się i nie spuszczając oczu z rubinowych punktów w głębi bocznego tunelu chwycił lewą ręką pierścień do wieszania latarni. Szczęściem nie zagłębiał się w tę odnogę, dlatego był zaraz u wylotu do głównej nitki systemu kanalizacyjnego. Wystarczył niewielki krok w tył, aby do niej wrócić. Potem tylko dwa kroki w bok, nadal nie odrywając oczu od czerwonych punktów, i zaraz zniknie za rogiem… Szczury ruszyły. Mężczyzna rzucił się do ucieczki. Jego umysł pracował gorączkowo. Wiedział dobrze, że nie ma szans na zwiększenie dystansu, gryzonie dopadną go już po stu, może dwustu metrach, szybciej, jeżeli są naprawdę wielkie. Jedyną szansą jest wyjście z kanału na powierzchnię, jednak najbliższe znajduje się o jakieś dwieście kroków przed nim. Przyspieszył jeszcze, wydobywając z siebie ostatnie pokłady sił. Wieloletnie doświadczenie pozwalało mu bez obaw biegnąć po pokrytych śliskim, śmierdzącym szlamem chodnikach. Pomimo tego coraz wyraźniej słyszał za sobą skrobanie pazurów o kamienie. Szczury go doganiały. Wtem poczuł silne szarpnięcie i ostry ból w prawej łopatce. Przewrócił się na twarz, wypuszczając z rąk kij i latarnię. Rana na plecach odezwała się piekąc żywym ogniem, jakby ktoś przyłożył mu do skóry rozżarzone do czerwoności żelazo. Szczurołap chciał się podnieść, jednak nie mógł. Ręce całkowicie odmówiły mu posłuszeństwa. W prawej części ciała poczuł rozchodzącą się od rany drętwotę, jakby paraliż, rozchodzący się stopniowo na całe ciało. Po chwili zaczął się dusić. Jego płuca zostały jakby schwycone w żelazne obręcze, nie pozwalające na zaczerpnięcie tchu. Przed oczami zawirowały mu szkarłatne plamy. Bardziej zobaczył niż poczuł że zsuwa się z chodnika w mętny ściek. Strumień brudów, odpadków i odchodów był głęboki na ponad metr, tak więc nawet gdyby szczurołap stał na nogach sięgałby mu prawie do piersi. Teraz właśnie się w nim pogrążał. Ostatnie co zobaczył, to oświetlona nikłym blaskiem przewróconej latarenki postać. Niewysoka, pochylona, ubrana w brudny i podarty płaszcz z kapturem nasuniętym na głowę. Gdy jednak obróciła się i szczurołap spojrzał jej w twarz… Ujrzał szczurzy pysk i parę jarzących się czerwono ślepi. Spod płaszcza wystawał też długi na kilka stóp łysy ogon. Człowiek pogrążył się w mętnej, gęstej breji. Skaven chwilę jeszcze poczekał, po czym w ślad za szczurołapem kopnął latarnię, która z sykiem zgasła i utonęła. Schował swój zębaty nóż, opadł na cztery kończyny i pobiegł z powrotem do towarzyszy.

***

Joachim Weber, kapitan altdorfskiej straży miejskiej, siedział za swym biurkiem. Zmarszczył czoło, co spowodowało, że jego opruszone siwizną, krzaczaste brwi ściągnęły się razem w jedna linię. Miał w zwyczaju robić tak w chwilach frustracji, o czym dobrze wiedział wyprężony przed nim na baczność, pełniący rolę posłańca chłopak. Minęła dłuższa chwila ciszy. Czoło Webera nadal nie rozpogadzało się. W końcu odezwał się. - Możesz odejść – przy czym wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką, z powodzeniem zastępujący regulaminowy salut. Młodzieniec za to wykonał go iście podręcznikowo. - Czekaj. Zawołaj do mnie Fishera. I niech weźmie ze sobą przybory. Gdy drzwi zamknęły się za wychodzącym kapitan został sam na sam ze swoimi myślami. Raport, który otrzymał przez paroma chwilami, mówił o kolejnym ciele znalezionym w kanałach. Szczurołap, a to niedobrze – tacy znają podziemne tunele i nie dają się zaskoczyć byle łachudrze. Dodatkowo opuchlizna wokół rany na plecach wskazywała użycie silnej trucizny w dużym stężeniu. Weber sposępniał jeszcze bardziej. Było to już trzecie zabójstwo tego typu w przeciągu jednego tygodnia, i wszystkie ciała znaleziono w kanałach w tym samym rejonie. Było to więcej niż niepokojące, a on, jako osoba odpowiedzialna za spokój i bezpieczeństwo wmieście, musiał cos z tym zrobić.

Rozległo się ciche pukanie i po chwili zza uchylonych drzwi wychyliła się nieśmiało, okolona aureolą zmierzwionych włosów głowa. - Wejdź Fisher. Mam ci cos do podyktowania. Skryba wszedł posłusznie, zamknął za sobą drzwi i rozsiadł się przy przygotowanym specjalnie dla niego pulpicie. Rozwinął pergamin, splunął lekko do buteleczki z inkaustem, chwycił zgrabnie w dłoń pióro. Pytającym wzrokiem spojrzał sponad białej karty na kapitana, oznajmiając mu tym samym swoją gotowość. - Pisz: „Poszukuje się odważnych i lojalnych osób do wykonania zadania dla władz miasta Altdorfu. Warunki ciężkie, jednak sowita zapłata w złocie. Poszukuje się jedynie doświadczonych w walce. Po więcej informacji należy udać się do baraków straży miejskiej, mieszczących się przy Langestrasse 16. Podpisano…

***

- „…Joachim Weber, Kapitan Straży Miejskiej miasta Altdorf”. Cała czwórka trawiła przez chwilę w myślach przeczytane na głos słowa. Uwe, jedyny piśmienny, na którego barki spadło to zadanie, spoglądał teraz z niemym pytaniem po twarzach reszty członków drużyny. W końcu odezwał się jako pierwszy – I co? Jesteśmy zainteresowani?

- Czy ja wiem? Pamiętacie to zlecenie od radców z Delberz? Przez miesiąc nie mogliśmy pokazać się w mieście. Tacy zawsze coś wymyślą – Krasnolud wyraźnie był niezdecydowany. Bawił się ciągle zawijając na palec cienki warkoczyk, jeden z pary, którą zaplecioną miał na wysokości obu skroni – Jednak z drugiej strony… - Złoto – rzuciła krótko Calista, atrakcyjna kobieta o burzy miedzianych włosów – Jeżeli szybko nic nie zarobimy, to już za dwa dni wyrzucą nas z gospody. A jak inaczej zdobędziemy pieniądze? - Coś by się wymyśliło – mruknął krasnolud, wpatrujący się wymownie w bujne piersi Calisty, które najwyraźniej chciały wydostać się spod zbyt ciasnego kubraka. - Thingrir, ty zawsze tylko o jednym – Ofuknęła go, udając oburzenie. Choć kłócili się nad wyraz często, w jednej kwestii zawsze szybko dochodzili do porozumienia – w spawie złota. Zawsze było lepiej je zdobyć, niż żeby miał zrobić to kto inny.

Wzrok wszystkich pobiegł do jedynej osoby, która dotąd nie wypowiedziała się w żaden sposób. Rupert był postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Nosił zawsze pod płaszczem skórzany kaftan gęsto nitowany metalowymi blaszkami, a na plecach kołczan oraz długi łuk. Choć formalnie drużyna nie miała przywódcy, to do Ruperta zawsze należał decydujący głos. Mężczyzna lekko skinął głową. - Karczmarzu! – Krzyknęła Calista. Po chwili z zaplecza wychyliła się gotowa spełnić każde żądanie sylwetka – Długo to już wisi? - A nie, miłościwa pani. Przyszedł pachołek i przybił to dopiero dziś rano. - Dobra – Mruknął Thingrir, po czym zwrócił się do Uwe – To jeszcze raz, gdzie są te baraki?

***

- Zdecydowanie będę domagała się dodatku za niebezpieczne warunki pracy – Rzekła Calista. Jedynie to, że w porę chwyciła się ramienia krasnoluda uchroniło ja przed wpadnięciem w bagniste odmęty ścieku, pełnego odpadków i odchodów – I jeszcze coś za zniszczona garderobę. Spójrzcie na moje buty! Oczywiście nikomu na wet przez myśl nie przeszło, aby podziwiać ufajdane okrutnie skórznie. Każdy koncentrował się na tym, aby samemu nie wlecieć do cuchnącej cieczy. Nie mieli wprawy szczurołapów, a pokryte pleśnią i porostami ściany i gwarantowały uchwytu dla dłoni w razie stracenia równowagi. Do tego każdy był uzbrojony i gotowy do odparcia ewentualnego niebezpieczeństwa. Pierwszy szedł Thingrir. Na grubą przeszywanicę nałożył noszącą liczne ślady reperacji kolczugę, sięgającą mu do ud, z krótkimi rękawami. W lewej ręce niósł wyciągniętą nieco przed siebie latarnię, w prawej trzymał stylisko topora. Nie można powiedzieć, aby czuł się jak w domu – wprost przeciwnie, było mu do tego naprawdę daleko, jednak z pewnością poruszał się pewniej niż reszta kompanów. Przyzwyczajony do ciemności podziemi, mało wrażliwy na otaczający go fetor, a przy tym straszliwy wojownik w bezpośrednim starciu nadawał się idealnie na awangardę grupy. Calista była druga. Jej bronią były wyważone, przeznaczone do rzucania noże. Rupert kwestionował przydatność tego oręża w takich warunkach, dodatkowo poparł go Thingrir, jednak kobieta była uparta. Po pewnym czasie spędzonym w sieci miejskiej kanalizacji musiała jednak przyznać im pewna dozę racji, gdyż ślizgając się co chwila i tracąc równowagę udało już się jej zgubić jeden z noży.

Uwe szedł przedostatni. Wokół końca kija, który trzymał w rękach i którego w razie potrzeby używał jako podparcia, migotała niewielka, rozmiaru może dzikiego jabłka, świecąca kula energii. Jej światło było blade i rozproszone, jednak tylko na tyle stać było chłopaka, a poza tym przynajmniej nie raziła po oczach idącego nieco z tyłu Ruperta. Uwe znał kilka drobnych, acz użytecznych czarów. Cichy, małomówny, ustępliwy i spokojny, w razie walki już nie raz potrafił przechylić szalę zwycięstwa na korzyść kompanów przy pomocy zaklęcia. Teraz od czasu do czasu spoglądał nieco nerwowo na wiszącą mu u pasa niewielka sakwę. Ariergardę tworzył Rupert. Nie zakrywany już płaszczem kaftan połyskiwał lekko metalowymi płytkami w bladym świetle. Łuk, jako niezbyt przydatny w tym środowisku, zostawił wraz z kołczanem w tawernie. W tej chwili dzierżył w dłoni długi, prosty miecz. W lewej ręce trzymał latarnię. Co kilkanaście kroków odwracał się do tyłu i nasłuchiwał chwilę, po czym wracał do kompani. Nawet cień emocji nie ujawniał się na jego poważnej, przypominającej maskę twarzy.

Dotarli do rozwidlenia, gdzie prostopadła mniejsza odnoga odchodziła od głównej nitki ścieku. Krasnolud gestem dłoni zatrzymał i uciszył resztę drużyny. Nie zauważył jednak niczego w bocznym tunelu. Chociaż… Prawie na granicy widoczności widniała na chodniku ciemna plama. Mógł być to jakiś grzyb czy większa szmata, jednak bezpieczniej byłoby to sprawdzić. Odległość była w istocie zbyt duża nawet jak dla widzącego w mroku krasnoluda. - Dojrzałeś tam coś? – Zapytał cicho Uwe, lecz Calista zaraz spiorunowała go wzrokiem nakazując bezwzględne milczenie. Krasnolud postąpił kilka kroków w głąb tunelu, wytężając wzrok. Reszta ruszyła powoli za nim. W ciszy, mąconej jedynie monotonnym szumem płynących ekskrementów, odgłos zwalnianej cięciwy rozległ się głośno niczym uderzenie dzwonu. Wszyscy jednocześnie padli lub zakryli się, w miarę możliwości. Idący na przedzie Thingrir przywarł do ściany, dzięki czemu wycelowany w jego pierś czarny bełt minął cel o kilka palców. Drugi poszybował zbyt wysoko, aby stanowić dla kogoś zagrożenie, po czym trafił prosto w ścianę głównego kanału.

Uderzenie serca później Thingrir biegł już w głąb tunelu. Wprawiło to Calistę w osłupienie nawet bardziej, niż mające siać śmierć czarne bełty, gdyż ona ciągle poruszała się w tych tunelach z największą trudnością. Niewiele jednak myśląc ruszyła po chwili w ślad za nim. Drogę oświecał jej poruszający po równoległym chodniku Uwe, który mruczał coś pod nosem i grzebał z przejęciem w sakwie, najwyraźniej czegoś szukając. Z ciemności wyłoniły się groteskowe sylwetki. Wielkie, humanoidalne szczury poruszające się na dwóch tylnich łapach, dzierżące zakończone zębatymi ostrzami krótkie włócznie. Było ich co najmniej pół tuzina. Pierwszy chciał pchnąć krasnoluda w okolicę niechronionej kolczugą szyi. Thingrir podbił jednak wprawnie drzewce i zamachnął się z całej siły trzymaną w lewej ręce latarnią, która z łoskotem rozbiła się na celu. Rozległ się wysoki pisk bólu, po czym smród odchodów przytłumiony został na chwilę swądem spalonego futra. Skaven zatoczył się w tył. Calista była już zaledwie kilka kroków od miejsca walki, lecz i tak nie była w stanie zorientować się w kotłującej się masie ciał. Skavenów było co najmniej kilku, tak jej się przynajmniej wydawało. Cisnęła nożem w ciemność licząc na to, że nie trafi akurat krasnoluda. Bogowie chyba jej sprzyjali, gdyż po chwili jeden ze szczuroludzi zawył z bólu. Thingrir na przedzie siał prawdziwe spustoszenie w szeregach wrogów, choć ci mieli nad nim kilkukrotną przewagę liczebną. Po niespełna dziesięciu sekundach ciało drugiego już szczuroczłeka wpadło do płynącego ścieku, kolejny wycofał się raniony. Kolczuga ochroniła krasnoluda już kilka razy przez celnymi pchnięciami. Skaveny szybko zorientowały się, że z tym długobrodym przeciwnikiem nie poradzą sobie tak łatwo. Na piskliwa komendę wycofały się kilka kroków w tył, poza zasięg uzbrojonego w topór ramienia. Krasnolud wiedział, że za chwilę znów w użyciu będą kusze i bełty, a nie miałby szans na uniknięcie strzału z tak małej odległości. Wtem ciemność rozdarł gwałtowny, lecz krótkotrwały wybuch światła, dochodzący zza pleców krasnoluda – efekt rzuconego przez Uwe czaru. Oświetlił on na chwilę skulone, oślepione sylwetki szczuroludzi, po czym znów zapadła kurtyna ciemności, z którą walczył jedynie płomień ostatniej z latarni.

Thingrir nie dał ochłonąć przeciwnikom. Mimo tego, że sam widział jedynie wirujące jasne plamy przed oczyma, skoczył z krzykiem w przód, siekąc na lewo i prawo. Dał się słyszeć dźwięk spuszczanej cięciwy, i jednocześnie pocisk przeleciał tuż obok Calisty i stojącego za nią Ruperta. Kilka chwil później dziewczyna zachwiała się lekko i wypuściła nóż z ręki. Najwyraźniej grot bełtu musiał o nią lekko zahaczyć. Thingrir usiłował właśnie wyszarpnąć broń z ciała wroga, gdyż zahaczył o coś żeleźcem topora. Aż syknął z bólu gdy umocowany na długiej żerdzi nóż rozharatał mu nadgarstek. Początkowo ból był straszny, jak gdyby ktoś przykładał mu rozpalone do czerwoności żelazo. Po chwili jednak jego miejsce zajęła dziwna drętwota. Uczucie to rozchodziło się po ciele coraz dalej, sięgając przedramienia, łokcia, barku, kierując się w kierunku serca. Krasnoludowi jednak nie było dane odczuć tego ostatniego, śmiertelnego uścisku – wcześniej otrzymał cios okutą metalem pałką prosto w prawą skroń. Calista osunęła się na kolana. Rupert, lawirując na śliskich kamieniach, wysunął się przed nią i w ostatniej chwili zagrodził drogę biegnącemu skavenowi. Uwe szybko odnalazł w swej sakwie kawałek płótna opatrunkowego i pochylił się nad dziewczyną. Nie zamierzał jednak opatrywać rany. Przyłożył opatrunek do jej ciała i począł wymawiać słowa zaklęcia. Rupert wybił włócznię jednemu przeciwnikowi, drugiego pozbawił ręki aż do łokcia. Nie miał jednak takiej wprawy w walce w ciemności jak krasnolud, a do tego krępowała go jeszcze trzymana w lewej ręce latarnia. Kątem oka zauważył, że jeden ze szczuroludzi dobiegł od tyłu do Uwe i wbił mu mierzące prawie stopę ostrze noża w kark. Ciało chłopaka opadło na Calistę. Rupert wiedział, że dla niego to już koniec. Nie miał szans na ucieczkę, a skaveny nie traciły chęci do walki. Wydawało mu się nawet, że nadchodziło ich coraz więcej. Pozostało mu jedynie jak najdrożej sprzedać swoje życie. Skaveny jednak o dziwo nie atakowały. Rozległy się jakieś piskliwe komendy, po czym cała ich grupa cofnęła się i rozstąpiła. Rupert zobaczył człowieka-szczura przechodzącego przez szpaler swoich pobratymców. Wyróżniał się jednak tym, że wystający spod kaptura przypominającej mnisi habit szaty pysk pokryty był mlecznobiałą sierścią. Skaven przystanął i wyciągnął zakończony pazurem palec w stronę człowieka.

***

Joachim Weber, kapitan altdorfskiej straży miejskiej, siedział za swym biurkiem. Przed nim prężył się kurier. Brwi starszego człowieka ściągnięte były w jedna linię, a chłopak wiedział dobrze, że nie w takich wypadkach denerwować przełożonego. Najlepiej zachować milczenie. Właśnie przekazał kapitanowi raport o odnalezieniu kolejnych trzech ciał. Trzech, oraz nadpalonego ubrania i kupki popiołu…

Autor:Marcin 'Jesus' Brzoza [torment AT go2 DOT pl]