Wersja Archiwalna

Ostatni bastion cz. 1

- Nie ma innego wyjścia? - Głos przerwał ciszę, tworzącą żałobny nastrój. Była ciemna noc, księżyc już dawno ukrył się przed wzrokiem wszystkich, nie chcąc być świadkiem tego co miało się stać.
- Nie. - odrzekł stanowczo agresywny, żądny zemsty głos - Nie ma innego wyjścia. Czy ty nigdy nie zrozumiesz?
- Nie chodzi o to. Po prostu spróbujmy...
- Nie! - przerwał mu krzykiem. - Wyślij ich. Po prostu zrób co mówię...
Na zalesionym wzgórzu zapanowało lekkie poruszenie. Jednak mieszkańcy dworku u podnóża niczego się nie spodziewali. Spali w najlepsze. Ze zwinnością kotów, bezszelestnie, dwa tuziny ludzi ruszyły w dół. Powoli i z opanowaniem. Nikt nie krzyczał, ni nie sapał. Nawet kołnierze ze srebrzystego futra nie lśniły.
Dwie postacie obserwowały wszystko z góry. Odziany w grube skóry i piękne futra dowódca wspierał się na toporze. Jego głowę zdobił czarny, rogaty hełm.
- Zaraz zobaczysz jak się obchodzić z takimi jak oni. - rzekł sucho, ale z dumą. Wiedział co sie stanie. Drugi tylko opuścił głowę nic nie mówiąc. Tymczasem oddział dotarł już do skromnej, acz wyglądającej solidnie, palisady. Bez najmniejszego problemu pokonali przeszkodę i wpadli na teren dworku szlachcica. Dwójkami wpadali w każde drzwi niszcząc i zabijając wszystko co było za nimi. W kilka chwil cały dworek płonął, rozświetlając kamienną twarz dowódcy. Oddział powrócił.
- Niczego nie znaleźliśmy... - rzekł posłaniec. Niczego więcej powiedzieć nie zdołał. W jego bok z niesamowitą siłą wbił się ogromny topór.
- Niemożliwe! - zawył odziany w czarny hełm człowiek - To niemożliwe!
- Najwidoczniej spodziewali się nas... - zasugerował asystent.
- Ale skąd... - nagle dowódca urwał. Coś tu nie grało. Przecież wszystko było zapięte na ostatni guzik. Zrobione tak jak trzeba. Nie! Tu musiał być jakiś haczyk. - Ale skąd mieliby wiedzieć? - powiedział nie oczekując odpowiedzi. Przeczuwał, że gdzieś w obozie jest szpieg. I chyba wiedział kto nim jest...
- Najwidoczniej ktoś zdradził... - Asystent jak zwykle unikał prostej odpowiedzi.
I to był jego błąd. Jego głowa została zmiażdżona przez ten sam topór, który zabił posłańca. Dowódca sapiąc gniewnie zszedł ze skały i udał się do swoich ludzi.
Wstawało czerwone słońce, a dogasające zgliszcza budynków w dolinie odbijały krwiste promienie. Odór spalonych ciał rozchodził się między wzgórzami. Podniosła się poranna mgła, kryjąc odchodzące oddziały barbarzyńców. Hured nie był szczęśliwy. Wręcz przeciwnie - był wściekły! Wściekły na wszystko! Skoro w wśród jego własnych ludzi zdarzyła się zdrada to nie znaczyła nic dobrego. Co więcej, zdradził go jego własny doradca. Przeklęta bestia! Zdradliwa pijawka, żerująca na jego umyśle.
Udał się do swojego namiotu nie zamieniając z nikim ni słowa. Jego ludzie akurat opowiadali sobie o rzezi jakiej dokonali zajadając jakąś dziczyznę. Nikt nie widział postaci w ciemnozielonym płaszczu przyglądającej się wszystkiemu z wysoka...

* * *

Było południe kiedy stary Natr, wraz ze swym psim kompanem wracał z polowania. Los chciał, że dzisiaj wracał bez zdobyczy. Jednak nie obwiniał za to swego, równie sędziwego zresztą, psa. Starzec miał swoje zasady. Jakąś milę od swojej ubogiej chatki poczuł dziwny swąd. Jedyne co z tego rozpoznał, to smród dymu. Jego źródło musiało być daleko... Gdzieś za wzgórzami.
- Ech - westchnął - Bogate palą las, żeby zwierzynę pewnie zagonić gdzieś w róg, i na ucztę wystawną wybić tuzin dzików i jeleni. - powiedział z wyrzutem - A potem mi się owce nie chcą paść, bo trawa dymem śmiardnie!
Późnym popołudniem wrócił do domu i rozpalił ogień w piecyku. Owce zagonił do zagrody i usadowił się w bujanym krześle wpatrując się w okno. Hala była czysta, trawa łagodnie powiewała na wietrze, słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, wydłużając cienie. Jedynie ptaki nie śpiewały i owce nie beczały. Natr zszedł do piwnicy po mleko. Zawsze pił kubek przed snem. Po skromnej kolacji złożonej z placków wypiekanych na piecu położył się do swojego twardego łóżka. Gdy tylko słońce zaszło, zasnął.
Noc jednak nie była spokojna - jego zwierzęta, miast spać, przechadzały się nerwowo. Starzec jednak tego nie słyszał. Dopiero głośne szczeknięcie psa go obudziło.
- Co się stało, Sub? Co zobaczyłeś? - zapytał głaszcząc towarzysza po karku. Zwierzak wpatrywał się w ciemność powarkując. Jednak Natr niczego nie dostrzegał. W pewnym momencie wydało mu się, że słyszy szczęknięcie stali. Przypomniał sobie, że tak brzmi tylko ostrożnie dobywany z pochwy miecz. Odwrócił się... Jednak nim coś dostrzegł został przebity długim mieczem...

* * *

Korytarz przemierzała wysoka postać, z mieczem u boku i eleganckim płaszczem. Echo odbijało kroki jego pancernych butów. Wpadł przez ogromne odrzwia do sali. Na zdobionym fotelu, dokładnie naprzeciwko drzwi, siedział sędziwy, posiwiały człowiek w grubej, kunsztownie wykonanej szacie. Gdy usłyszał hałas podniósł nieco głowę.
- Czego chcesz, młokosie? - wysapał z trudem. Nie tyle co wiek, ale jakaś magiczna ingerencja spowodowała osłabienie króla.
- Barbarzyńcy, panie! Pustoszą wzgórza, zabijają pasterzy i palą wioski. Musimy coś zrobić!
Jego głos zabrzmiał w całej sali tronowej, odbijany po stokroć echem.
- Myślisz, że tego nie wiem? Masz mnie za głupca? Wszyscy doskonale o tym wiedzą, tylko ty nie potrafisz utrzymać nerwów na wodzy i otwierasz niepotrzebnie usta. Stwierdzanie faktów w niczym nam nie pomoże.
Do sali weszło spokojnie trzech mężczyzn, w takich samych płaszczach jak nowo przybyły. Ukłonili się w pas i złapali młodego awanturnika.
- Umawialiśmy się, nie pamiętasz, Artvinie? - wyszeptał jeden z trójki. - A sam dobrze znasz warunki umowy. I bez żadnego 'ale'!
Skinięcie wystarczyło, aby Artvin stracił możliwość ruchu. Dwoje rosłych strażników wywlokło go z sali, przeciągnęło przez całą, niewielką mieścinę i wyrzuciło za bramę. Nie zostawili mu niczego - miecza, zbroi, inwentarza.
Po krótkim namyśle, wygnany z miasta, postanowił udać siew tułaczkę. Ku wzgórzom.

* * *

Hured i jego podwładni przemierzali wzgórza. Gęsta mgła doskonale ukrywała ich przed wzrokiem ciekawskich. O ile tacy by się znaleźli. Popołudnie przechodziło w wieczór, a oni nadal maszerowali. Tak w rzeczywistości to tylko dowódca wiedział gdzie idą. Choć ludzie mówili między sobą różne rzeczy.
Przeszli grubo ponad dziesięć mil od ostatniego obozowiska. Trzeba przyznać, że wytrzymałość ludzi północy jest zaskakująca. A ludzie Hureda byli jeszcze dodatkowo szkoleni, co było po nich widać, kiedy rzucali się do walki. Otaczające rozległą dolinę wzgórza tworzyły półokrągły kształt ustępując na końcach ogromnej rzece - Cevr. Za tą właśnie rzeką rozciągało się bogate, acz upadające królestwo, cel podróży barbarzyńców. Mimo, że kraj chylił się ku upadkowi, to przecież mógł sobie poradzić z dwoma tuzinami wojowników.
- Planujesz coś chytrego, Huredzie? - zapytał ktoś, kto najwyraźniej nie czuł tak wielkiego szacunku do dowódcy jak reszta. Właściwie to mogło być nawet odwrotnie.
- Niech te psy dowiedzą się, że to co jest moje, powinno być w moich rękach. A za tak bezczelną kradzież nie ma litości! - ryknął dowódca. Widać jeszcze nerwy mu nie przeszły.
- A czy to przypadkiem nie był twój błąd? - zadrwił lekko ten sam, syczący głos. - Przecież sprowokowałeś tę kradzież, można by rzec. Nie pamiętasz jak to było? - zaśmiał się demonicznie. Hured nie odrzekł nic. Zacisnął jedynie dłoń na toporze, aż pobielały mu paznokcie. Gdyby tylko mógł się pozbyć tego stwora. - Pamiętaj, że ni jestem tu z własnej woli - dodał, jakby czytając w myślach swojego słuchacza - Chętnie bym sobie ulżył pozbawiając cię życia, albo po prostu odchodząc, ale wtedy byłbyś skazany na klęskę już przy pierwszym starciu, nieprawdaż? I tak miałeś wiele szczęścia, że nie straciłeś ani jednego człowieka. Wiesz komu to zawdzięczasz?
Wrex mógł drwić tak przez cały dzień. Miał wiele powodów do śmiechu przy takim śmieciu jak Hured. Jednak gdy pochód dotarł do rzeki wszystko ucichło. Oddział barbarzyńców zaczął głowić się jak pokonać tę przeszkodę nie wzbudzając niczyjej uwagi. Oprócz tego że była jeszcze mgła i zbliżał się zmierzch...
- Wyślij piątkę ludzi, aby sprawdzili drugą stronę mostu. Jeżeli spotkają opór mają się go pozbyć. Po cichu. Potem ruszymy, bez świadków i spokojnie. - doradził zakłopotanemu dowódcy jego demoniczny towarzysz. - I co ty byś beze mnie zrobił, co? - zarechotał i skrył się w cieniu, bacznie się wszystkiemu przyglądając.
Pięciu najlepszych ludzi ruszyło chyłkiem przez długi, szary most, zbudowany z ogromnych kamieni, podparty na sześciu filarach. Po jednej trzeciej drogi dotarli do bud strażników. Były puste. Widocznie wojska królestwa już nie pilnowały granic, tak jak niegdyś. Pozostałe dwie budy także były opuszczone. Jednak na końcu mostu na zwiadowców czekał dwakroć większy oddział konnych.
Zarżały konie, rozległ się szczęk stali, polała się krew... Był jeszcze jeden dźwięk. Wibrujący w uszach niczym werbel, jednak dużo wyższy i okropnie nieznośny.

* * *

Artvin początkowo był załamany swoją sytuacją. Wiedział jednak, że w mieście nie ma czego szukać. Co go skłoniło do buntu? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie, choć w głębi duszy czuł, że zna odpowiedź. Albo pozna ją, wkrótce. Postanowił jednak przygotować się do dłuższej drogi. Mógł poradzić sobie bez konia, ale bez miecza i jedzenia byłoby to głupotą. Jedyne czego potrzebował to oręża. Prowiant stawiał na drugim miejscu...
Gdy zmierzchło zaczaił się przy bramie, zwracając aby nikt go nie wypatrzył. W mieści nie odbywała się żadna uroczystość, więc większość mieszkańców, w tym gwardzistów, było trzeźwych. Artvin znajdował się jakąś staję od bramy, wpatrując się w nią przez cały czas. Chciał jedynie, aby ktoś przez nią wyjechał. W ciągu całej nocy nic takiego się nie wydarzyło. Wielkie, drewniane odrzwia nawet nie skrzypnęły. Z samego rana, kiedy od gruntu nachodziła mgła, a przeszywające zimno było odczuwalne na samych kościach, brama uchyliła sie nieco, aby wyłonił się z niej jakiś pijaczyna szukający żony.
- Nie źle pochlał w karczmie - pomyślał Artvin nie pamiętający już smaku wina - Ale może być nadzieją. - Więc ruszył w jego kierunku. Zawiany człowieczyna ułożył się jedynie pod murem i próbował zasnąć. To że było wilgotno i zimno najwyraźniej mu nie przeszkadzało...
- I tak pewnie nie będzie nic pamiętał, więc nic nie szkodzi... - pomyślał nim uderzył pijaka w głowę płaskim kamieniem.
Nieprzytomny mieszkaniec nie miał przy sobie pieniędzy. Ale jako, że uważał się za bogacza, nosił przy boku pochwę z mieczem. Oczywiście pochwa wyglądała o wiele lepiej aniżeli oręż w jej wnętrzu. Trochę rdzy, szczerbów i zaniedbań nikomu nie zaszkodzi...
Czując u boku broń Artvin poczuł się dużo bezpieczniej, więc odebrał swej ofierze jeszcze futrzany bezrękawnik. Tak wyposażony skierował się do najbliższego lasu. Ku dolinie Cevr. W linii prostej było może ze cztery mile. Nie mało, jak na piechura. A poza miastem równiny były przeważnie puste, nie wliczając pustelników i jakiś innych dziwaków, którzy nie lubią życia w mieście, lub potrzebują do życia czegoś, czego tam nie ma.
Szanse na upolowanie zwierzyny samym mieczem były naprawdę niewielkie. Przyszłość wygnańca nie zapowiadała się interesująco. Niebo zaścieliły czarne, deszczowe chmury. Deszcz był jedynie kwestią czasu. Artvin zaczął biec.
Zatrzymał się nagle, kiedy przez chwilę wydawało mu się, że we mgle widzi przemykający kształt. Złapał za miecz i wydobył go z pochwy z głośnym szczęknięciem. Po długiej chwili, kiedy wstrzymywał oddech, opuścił broń. Musiało mu się wydawać, choć mógłby przysiąc że coś widział. Schował miecz i ruszył dalej.
Gdy poczuł na karku pierwszą kroplę deszczu usłyszał także głos. Cichy i melodyjny, acz stanowczy i wyraźny:
- Witaj, Artvinie...

* * *

Loar podążał za barbarzyńcami do samej rzeki. Być może przedostaliby się oni na jej drugi brzeg, gdyby nie trzeźwość umysłu i szybkość tego młodego elfa. Kiedy Hured wysłuchiwał demonicznego towarzysza nadarzyła się przecudna okazja, aby przedostać się przez most i zmobilizować strażników. Byli oni jednak tylko cieniem tego, co powinno pilnować mostu. Teraz Loar wiedział, że królestwo chyli sie ku upadkowi.
Jeszcze zanim szczęknęła stal poganiał konia w kierunku dworu królewskiego. Jeżeli wszystko było po jego myśli, to po drodze czekał go jeszcze jeden przystanek... Ale to nie było nic pewnego. Gdy koń zaczął się pienić, postać w ciemnozielonym płaszczu zeskoczyła z niego i dalej udała się piechotą. Było już niedaleko. Na szczęście. Dopiero teraz usłyszał skrzeczenie Wrexa, oznajmiające, że teraz barbarzyńcy ruszą najszybciej jak się da, nie zostawiając niczego po drodze.
Trakt wiódł przez las prosto jak z bata strzelił, jednak Loar podróżował lasem. Niedługo potem jak zostawił konia wyszedł z lasu na równinę. Zakryta we mgle, równa jak stół równina prezentowała się nieciekawie, była zimna i niegościnna. W dodatku młody elf nie lubił mgły. Źle mu się kojarzyła... Maszerował wolniej, uważnie się rozglądając, wypatrując. Skoro nie było ich w lesie, musieli być gdzieś tutaj, ukryci za białą osłoną. Po kilku długich godzinach poszukiwań dostrzegł coś. Dwie sylwetki...