Aramil
Aramil jest elfickim Tancerzem Wojny, który skupia się głównie na niszczeniu zielonych oraz banitów. Jest to osoba bezwzględna i uparta w dążeniu do celu, ale z drugiej strony, jak większość leśnych elfów rozpiera go zamiłowanie do muzyki, tańca, zabawy i najlepszego wina. Aramil ma różne dziwne nawyki. Zawsze, gdy jest w cywilizowanym miejscu chodzi ubrany w szlacheckie odzienie warte ponad 300 ZK i zachowuje się z szacunkiem i spokojem, jak przystało na dobrze wychowaną osobę. Lecz, gdy tylko wyruszy w podróż, przywdziewa pełną zbroję płytową, którą przykrywa płaszczem burżujskim. Poza tym widać tylko jego zamknięty, rycerski hełm. Przed każdą walką Aramil zrzuca swój płaszcz i rusza do walki ukazując swe prawdziwe oblicze - wytatuowanego, zimnokrwistego Tancerza Wojny...
Obecne statystyki:
SZ | WW | US | S | Wt | ŻW | I | A | ZR | CP | INT | OP | SW | OGD |
5 | 90 | 66/76 | 5/7 | 6 | 14 | 100 | 3 | 50 | 65 | 50 | 70 | 60 | 52 |
Umiejętności: Bystry Wzrok Muzykalność Taniec Widzenie w Ciemnościach - 30m Uniki Rozbrajanie Celny Cios Silny Cos* Raniący Cios* Bardzo Wytrzymały* Celne Strzelanie Wirująca Śmierć Jeździectwo Walka z Konia Woltyżerka Czytanie i Pisanie Broń Specjalna - Elfi Łuk Broń Specjalna - Korbacz Broń Specjalna - Parująca Broń Specjalna - Uliczna Broń Specjalna - Dwuręczna Broń Specjalna - Rzucana
Ekwipunek: Elfi Łuk + 70 strzał Nóż do Rzucania x20 Krucza Stopa x10 Sygnet, którym podbija weksle Rękawice Walki (skórzane, z 1cm ostrzami na wysokości kostek (+1 O) Mitrylowy Sztylet z pojemnikiem na truciznę (wydziela się przy każdym trafieniu) (+1O) Magiczny Mitrylowy Miecz Dwuręczny (WW - , I - , O +3 P - ) Mitrylowy Kaftan Kolczy z Rękawami (2PP) Mitrylowy Czepiec Kolczy (2PP)
Majątek: 1000 ZK (przy sobie) 6000 ZK (w altdorfskim banku)
Dom w Altdorfie (dwupiętrowy, luksusowy z ogrodem, warty 5000 ZK, służący halfling, przy drzwiach 2 strażników z halabardami i w zbrojach karacenowych)
Opis:Rasa - Elf Płeć - M Klasa Zawodowa - Wojownik Charakter - Praworządny Wiek - 96 Wzrost - 186 cm Włosy - Czarne Oczy - Złote (otoczone tatuażami)
Punkty Przeznaczenia: 3 Znane Języki: Staroświatowy, Fan-Eltharin, Sekretny - Bitewny
Religia: Liadriel Poziom Socjalny: +2
Towarzysze i zwierzęta: Wierzchowiec Igles
SZ | WW | US | S | Wt | ŻW | I | A | ZR | CP | INT | OP | SW | OGD |
8 | - | - | 3 | 3 | 6 | 33 | - | 17 | 17 | 17 | 17 | 17 | 17 |
Służący Ferdynant (halfling, zajmuje się domem) Najemnik Conlan (człowiek, strzeże domu) Najemnik Garrick (człowiek, strzeże domu)
Urodziłem się Na południu Lasu Loren. Byłem wychowywany przez matkę Ashideenę, która się mną zawsze dobrze opiekowała. Mój ojciec natomiast nie miał dla mnie zbyt wiele czasu. Większość dnia spędzał na pracy. Krzątał się wokół domu, polował, a czasami wędrował do Imperium, aby sprzedawać rzadkie rośliny zebrane przez matkę. Mój starszy o 10 lat brat Igles już w wieku około 20 zaczął pomagać ojcu w pracy. Ze mnie jednak nie był tak dumny. Widział, że spokojne życie w zgodzie z naturą z dala od cywilizacji nie jest moim przeznaczeniem, ale cóż miał zrobić, wyrzucić mnie z domu? Tak więc zaczął mnie uczyć posługiwania się łukiem, jednak nie traktowałem tej metody walki za zbyt sprawiedliwą, więc korzystając z wolnych chwil zrobiłem sobie prowizoryczny drewniany miecz i wymachiwałem nim w stronę drzewa. Ojciec umiał dobrze walczyć, gdyż często podróżował do Altdorfu, a na drogach panuje wiele niebezpieczeństw, więc gdy zauważył mój talent do walki wręcz zaczął udzielać mi wielu wskazówek. Mojemu starszemu bratu się to nie za bardzo podobało, gdyż nasz ojciec teraz interesował się również mną. Pewnego dnia, gdy miałem już około 45 lat ojciec wrócił z ostatniej wyprawy z miasta, zrobił mi wspaniały prezent. Kupił mi prawdziwy miecz. To był jeden z najszczęśliwszych dni mojego, wtedy jeszcze krótkiego życia. Podarował mi ten miecz w moje urodziny. Powiedział: - Aramilu, wiedz, że ten miecz, który kupiłem z moich oszczędności nie jest już tylko drewnianą zabawką, z jaką do tej pory miałeś do czynienia. To prawdziwa broń, którą możesz komuś zrobić krzywdę lub, czego bardziej bym pragnął, uratować komuś życie. Zapamiętaj dobrze moje słowa, gdyż kiedyś wielce Ci się przydadzą. Wtedy jeszcze nie za bardzo wiedziałem, o co mu chodziło, więc postanowiłem spytać Iglesa. Na moje pytanie odpowiedział następująco: - Ach, Aramilu, Aramilu... Jaki ty czasami jesteś niemądry. - O co ci chodzi? - spytałem. - Przypadkiem usłyszałem rozmowę rodziców. Słyszałem, jak matka próbowała przekonać ojca, że nie jesteś tu szczęśliwy i w ogóle, a on na to, że po prostu lubisz popisywać się w walce wręcz. Powiedział jednak, że może rzeczywiście nie było ci dane żyć w zaciszu lasu i postanowił wysłać cię do Altdorfu. Nie bardzo w to wierzyłem, gdyż ojciec wydawał się być przeciwny mojemu stylowi życia. Jednak przecież uczył mnie wiele o świecie zewnętrznym. Teraz wreszcie zrozumiałem o co mu chodziło. I mimo, że czasami marzyłem o byciu wielkim wojownikiem, który pomaga słabszym i karze złych, to nagle zrozumiałem, że jestem bardzo przywiązany to mojej rodziny, domu i życia wśród roślin. Nie chciałem o tym rozmawiać z rodzicami, gdyż nie miałem pewności, że mój starszy brat po prostu nie nabijał się ze mnie! Minęło wiele czasu od tamtej rozmowy, ale ja nie mogłem się powstrzymać od spytania ojca o całą sprawę, gdyż wiele rzeczy pozostało niewyjaśnionych, a Igles nie był zbyt skory do rozmowy. Postanowiłem więc porozmawiać z ojcem. I wtedy wszystko się wyjaśniło. Igles mówił prawdę. Miałem opuścić rodzinne gniazdo i wyruszyć na poszukiwanie przygód! Jednak sądziłem, że nie jestem gotowy. Więc coraz więcej starałem się ćwiczyć i uczyć o filozofii życia.
Minęło tak parę dobrych lat, ja natomiast moją przyszłością nie interesowałem się za bardzo. Jednak kiedyś to musiało się skończyć. I tak, w wieku 58 lat ojciec dał mi większość swojego życiowego dorobku, kupił mi twarde skórzane ubranie, dał mi plecak z podstawowymi rzeczami potrzebnymi do życia, zapasy na jakieś dwa tygodnie, jeśli będę oszczędzał, no i cóż. Musiałem się pożegnać z rodziną i wyruszyć w stronę Altdorfu! Mój brat nie sądził, że tak rzeczywiście się stanie, więc przyznał, że nieco ubarwił swoją "historyjkę". Po ceremonii pożegnalnej, kiedy ostatni raz widziałem rudą czuprynę mojego taty, jasne i błyszczące włosy mojej pięknej matki, wyruszyłem w stronę miasta. Ojciec martwił się o mnie, gdyż od początku się wszystkiemu sprzeciwiał, więc zdradził mi drogę, którą można w miarę bezpiecznie i szybko dostać się do miasta. Po czterech dniach drogi zrozumiałem, co w tej okolicy oznacza słowo "w miarę". Gdy spałem w nocy przy zgaszonym ognisku, usłyszałem jakieś dziwne dźwięki w zaroślach. I nagle, gdy spojrzałem w ich stronę pojawił się przede mną wysoki człowiek ze sztyletem w ręce. Gdy zobaczył, że jestem tylko młodym elfem udało mi się go przekonać, że nie mam nic cennego i poprosiłem go, żeby odszedł. Tym razem się udało, ale nie sądzę, że wszyscy bandyci w starym świecie są tak "wyrozumiali". Jednak reszta drogi przebiegła spokojnie. Gdy po kilkunastu dniach których dokładnie nie liczyłem, dotarłem do Altdorfu, aż mnie strach obleciał. Pierwszy raz w życiu widziałem tak ogromne miasto, tyle ludzi w jednym miejscu i taką wrzawę, jaka panowała na ulicach. Naprawdę nie wiedziałem gdzie się podziać. Skierowałem się więc w stronę najbliższej tawerny, gdyż byłem bardzo głodny. Chodziłem po mieście i pytałem bardziej mile wyglądających ludzi o drogę. Wbrew moim myślom okazało się, że ludzie są tu naprawdę mili, nie licząc oczywiście tych, którzy ciągle patrzyli się na mnie przez ramię i śmiali się. Gdy już zbliżałem się do tawerny, zobaczyłem, jak wylatuje z niej z hukiem dwoje pijanych ludzi. Sądziłem, że to okrutne bić ludzi tylko dlatego, że lubili trochę wypić. Sam przecież czasami sięgałem do kieliszka, gdy nie miałem nic do roboty. Ale cóż miałem zrobić? Musiałem iść dalej. Gdy przekroczyłem próg budynku moim oczom ukazało się ciemne, ciepłe, przytulne pomieszczenie. Jedynym problemem było to, że wszystkie stoły były zajęte przez jakiś mieszczuchów, a gdy podchodziłem do stołu, gdzie było jakieś wolne miejsce i pytałem, czy mogę się przysiąść ze śmiechem odpowiadali, że jest zajęte. Zobaczyłem jednak dwie bardzo nieprzeciętne postacie siedzące przy jednym ze stołów. Był to wysoki człowiek w towarzystwie jakiejś niskiej, krępej postaci. Od razu domyśliłem się, że to krasnolud, o których dużo opowiadał mi ojciec, jeszcze w domu w Loren. Nie mówił jednak wiele pozytywnych rzeczy. Postanowiłem ich ominąć i podejść do barmana, ale gdy przechodziłem obok ich stolika, krasnolud odwrócił się i krzyknął w moją stronę: - No i czego tu szukasz, ty pomiocie elfa?! - Zostaw go Gunnarze, to przecież tylko biedny elf - odezwał się jego towarzysz. Na to rzekłem do krasnoluda imieniem Gunnar: - Wybacz, nie chcę nic od ciebie, szukam tylko wolnego stolika i... - Dobra, siadaj i napij się wina, ale nie chcę kłopotów. Gdy usiadłem i zamówiłem jakieś owoce wziąłem głęboki oddech i odezwałem się do człowieka siedzącego naprzeciwko mnie, który przez cały się na mnie patrzył, w przeciwieństwie do jego towarzysza udającego, że mnie nie ma: - Wysłuchaj mnie, przyjacielu. Po pierwsze nie jestem tylko jakimś tam "biednym elfem". Mów mi Aramil. Po drugie szukam jakiejś pracy i bynajmniej nie chodzi o poganianie wałów. - Chyba wołów? - odpowiedział. - Wybacz, jestem tu nowy, pochodzę z Loren. I tak to się zaczęło. Opowiedziałem im całą swoją historię i dowiedziałem się, że właśnie wybierają się, jak to Gunnar powiedział, "skopać tyłki złym ludziom". Postanowiłem wypróbować moje ostrze i przyłączyć się do wyprawy. Mimo, że od początku nienawidziłem tego krasnoluda, postanowiłem podróżować razem z nimi. I tak to się zaczęło...
Z moimi towarzyszami podróżowałem przez kilka miesięcy, przeżyliśmy razem wiele radosnych, ale też niebezpiecznych chwil, co bardzo nas do siebie zbliżyło. Po pewnym czasie stałem się przywódcą drużyny, gdy krasnolud Gunnar zginął podczas walki z potężnym demonem. Tak naprawdę tylko on rozumiał, dlaczego zostałem poszukiwaczem przygód, gdyż sam miał podobne powody, dlatego byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Z trudem przyjąłem do wiadomości fakt o jego śmierci, ale wyprawiliśmy mu wspaniały pogrzeb i pożegnaliśmy go godnie.
Potem jednak musiałem żyć dalej, postępowałem więc tak, jak on sam by tego pragnął - ciągnąłem wszystko dalej nie przejmując się problemami. W międzyczasie do naszej drużyny dołączyła jeszcze jedna osoba: Boltater, człowiek o tragicznej przeszłości - został on bowiem porwany z rodzinnego domu i sprzedany baronowi, u którego musiał być gladiatorem. Nie miał szans na ucieczkę ani bunt, ale po wielu latach wykupił swą wolność i postanowił żyć jedynie po to, aby niszczyć banitów i łowców niewolników. Była to postawa godna prawdziwego bohatera.
Jednak pewnego dnia, gdy podróżowaliśmy ze stolicy naszego wspaniałego Imperium, którą jest Altdorf do Nuln, spotkało nas wielkie nieszczęście... Była ciemna, bezksiężycowa noc. Wokoło słychać było jedynie potępieńcze jęki wiatru. Właśnie szukaliśmy miejsca na nocleg, aby uchronić się od niechybnie nadchodzącej burzy. Nagle przed nami pojawiły się sylwetki dwóch dobrze zbudowanych postaci. Było jednak ciemno, więc tylko ja i Winona mogliśmy dostrzec ich twarze. Nie znaliśmy ich zamiarów, więc zsiadając z mego rumaka podszedłem do jednego z nich z mieczem w dłoni. Reszta grupy była gotowa do taktycznego ataku: Winona stojąc na wozie celowała ze swego łuku w stronę przybyszów, Boltater z korbaczem w ręku stał kilka metrów za mną, a Thorin przygotowywał właśnie krew demona do rzucenia zaklęcia. Nagle jeden z ludzi stojących naprzeciwko mnie odezwał się w Fan - Eltharilu - prawdopodobnie sądząc, że nikt poza mną go nie zrozumie - nie wiedział jednak, że Winona cały czas wszystko tłumaczy na tajemny bitewny język, znany wszystkim nam. - Co tak zacni rycerze robią o tej porze w tak niebezpiecznej okolicy? - zapytał z ironią. - A co według pana powinniśmy robić? Szykujemy się właśnie do noclegu. A tak właściwie to z kim mam przyjemność? - No, no... Taki młody elfik, a taki śmiały... Niestety, mam dla ciebie złą wiadomość. Otóż właśnie wkroczyliście na teren mego pana. - A kimże jest twój pan, że włada lasami i drogami na terenie Imperium, co? Spodziewałem się dość jednoznacznej odpowiedzi, jednak z jego ust wydobyło się tylko jedno słowo: - Khaine! W tym momencie dobył on swego miecza, lecz ja byłem szybszy i rozciąłem jego rękę, co uniemożliwiło mu walkę. Nagle drugi z przeciwników zrzucił swe odzienie i naszym oczom ukazała się postać czarodzieja, który jednym ruchem dłoni spowodował zniknięcie swego towarzysza i wtedy zrozumiałem, że to była tylko iluzja, której głosem przemawiał. Na szczęście moi towarzysze byli gotowi i wnet jego udo przeszyła strzała wystrzelona z łuku Winony, po czym Boltater z okrzykiem bitewnym rzucił się do walki. Niestety w tym momencie iluzjonista zniknął i po paru sekundach pojawił się za Thorinem. Jednym ciosem powalił maga na ziemię, jednak ten ostatkiem sił przywołał potężny ognisty pocisk, który podpalił jego oprawcę. To jednak nie wystarczyło – pochwyciłem więc oburącz swój miecz odrzucając jednocześnie tarczę i z zimną krwią podbiegłem i pchnąłem maga w brzuch zadając mu tym samym śmiertelny cios. Czarodziej przez chwilę chwiał się na nogach, po czym płonąc upadł na Thorina. Na nieszczęście miał on właśnie w ręce łatwopalną ciecz, której zastosowania nie znałem, a którą chciał wykorzystać do przywołania magicznej mocy. Mimo wielu prób ugaszenia pożaru Thorin spłonął żywcem... Była to kolejna ofiara wyznawców chaosu, którzy unicestwili Gunnara... Miałem tego dość. Jeszcze tej samej nocy postanowiłem zerwać ze swym zawodem i na stałe osiedlić się w Altdorfie. Jednak zanim tam dotarliśmy, musieliśmy powrócić do Parravonu, rodzinnego miasta Thorina, aby tam go pochować. Tej nocy nie mieliśmy już sił podróżować, więc musieliśmy zatrzymać się na noc w lesie. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale była to ostatnia noc, którą spędziłem z moimi najlepszymi przyjaciółmi - Boltaterem i Winoną.
Tej nocy bowiem zostaliśmy napadnięci przez bandytów. A konkretnie - łowców niewolników. Nasz obóz otoczyli ze wszystkich stron, aby zaatakować znienacka Boltatera wartującego przy namiocie. Gdy się zbudziłem i usłyszałem odgłosy walki, w pośpiechu pochwyciłem miecz spoczywający o mego boku i wybiegłem na zewnątrz razem z Winoną uzbrojoną jedynie w sztylet. Teraz wszystko się wyjaśniło. Boltater ostatkiem sił powalił jednego z atakujących i w tym samym momencie padł śmiertelnie ranny od wrogiego miecza. To wydarzenie było kroplą, która przepełniła czarę. Bez wahania rzuciłem się w wir walki. Jednym celnym cięciem powaliłem dwóch oponentów ścinając ich głowy. Chwilę później trzeci leżał już martwy obwicie krwawiąc z kikuta odciętej ręki, która leżąc dwa metry od niego nadal zaciśnięta była na rękojeści miecza. Wtem usłyszałem rozpaczliwy krzyk Winony, która leżąc na ziemi broniła się sztyletem przed ciosami dwuręcznego miecza jednego z banitów. Gdy rzuciłem się, aby jej pomóc, zauważyłem jeszcze jednego człowieka stojącego za mną, który miał w ręce pałkę. Nie miałem szansy się obronić - zostałem trafiony w tył głowy, przez co natychmiast straciłem przytomność w ostatniej chwili słysząc jedynie rozpaczliwy krzyk Winony...
Obudziłem się w zimnym, ciemnym lochu bez broni, zbroi, pieniędzy, a nawet płaszcza... Teraz zrozumiałem, co zaszło w lesie. Zostaliśmy napadnięci przez łowców niewolników... A ja stałem się ich ofiarą. Wiedziałem jednak, że w takim razie Winona żyje, a krzyk, który słyszałem nie był efektem celnego ciosu lecz... nie, to nie mogła być prawda... Jedno było pewne: teraz moje życie zależało jedynie od jakiegoś szlachcica, który mógł zrobić ze mną, co tylko zechce - oczywiście, jeśli ja na to pozwolę...
Po pewnym czasie wszystko było jasne - moi współwięźniowie nie wiedzieli nic o Winonie, Dowiedziałem się również, że wszyscy, którzy tu trafili stają się... gladiatorami...
To najgorsze, co mogło mnie spotkać. Przed oczami przeleciało mi całe burzliwe życie Boltatera, który nie mógł odnaleźć się w świecie zewnętrznym po wydostaniu się na wolność... Ludzie, którzy tu przebywali nawet nie myśleli o ucieczce, tłumacząc się swą słabością wynikającą z marnego pożywienia, jakie dostawali w tej dziurze. Ale z drugiej strony - to mogłoby jeszcze bardziej skusić ich do buntu. Na razie jednak musiałem dowiedzieć się, gdzie tak naprawę jestem i jak można stąd uciec. Sprawa szybko się wyjaśniła poprzez przyjście do lochów barona wraz ze swoją żoną. Oglądnął on nowy "towar" - jak sam nas nazwał. Jego żona natomiast rozglądała się za kimś, kto wyglądał na osobę z nieco lepszymi manierami od reszty niewolników i - niestety - zwróciła uwagę na mnie...
Niedługo po tym miała miejsce moja pierwsza walka. To nie było trudne zadanie, to znaczy przeciwnik nie był trudny do pokonania, lecz w tym momencie moim największym przeciwnikiem był mój własny honor i prawość. Mianowicie dawno temu oświadczyłem, że nigdy nie będę zabijał bez potrzeby i jedynie dla przyjemności - niezależne czyjej. Osobiście wolałem zginąć niż stracić swój honor, jednak widziałem spore szanse na wywołanie buntu wśród niewolników, dlatego też musiałem zabić swego oponenta. To najmniej uczciwa walka, jaką w życiu stoczyłem, lecz teraz to był mój sposób na przeżycie...
Wkrótce moje życie zmieniło się w prawdziwe piekło, gdy zainteresowana mną baronowa postanowiła zrobić ze mnie zabawkę i od teraz moim więzieniem była nie cela w lochu, lecz jej łóżko... Miałem co prawda nieco lepsze warunki, ale psychicznie ten czas wyniszczył mnie zupełnie. Dlatego w pewnym momencie baronowa nie chciała mnie więcej przy sobie, więc zostałem zmuszony do walki z lwem. Tego już stanowczo odmówiłem, sądząc, że mój plan musi teraz zadziałać. Jakże bardzo się myliłem. Baron rozkazał mi walczyć z jednym z więźniów - bez odwołania. To zupełnie pokrzyżowało moje myśli, ale gdy już go zabiłem baron postanowił "uatrakcyjnić" walkę i zaraz po moim odejściu na arenę wstąpiły lwy, które rozerwały tego nieszczęśnika na strzępy. W drodze powrotnej do lochu starałem się dokładnie zapamiętać drogę.
Gdy o lwach powiedziałem moim towarzyszom, mieli tego stanowczo dosyć, gdyż coś takiego nie miało wcześniej miejsca. Teraz bunt był nieunikniony.
Niedługo po tym fakcie, gdy strażnik przynosił nam jedzenie jeden z niewolników obezwładnił go, a drugi w tym czasie skręcił mu kark. Gdy reszta straży zaczęła dziwić się, że ich przyjaciel nie wraca już tak długo, postanowili wejść do lochu. Jednak my byliśmy szybsi. Doskonale przygotowani do ataku roznieśliśmy ciężkozbrojne straże w pył, co wywołało alarm w całej posiadłości. Jako, że znałem drogę do komnaty baronowej, pod ciągłym ostrzałem kuszników, siłą dostaliśmy się tam i porwaliśmy przebywającego tam właśnie barona. Chwyciłem jego broń i zaczęliśmy uciekać. Gdy prowadzeni przez barona wydostaliśmy się na zewnątrz, było nas już tylko piętnastu. Kusznicy nie mogli strzelać, gdyż zasłaniałem się ciałem barona grożąc mu mieczem. Po ucieczce z posiadłości postanowiliśmy zabić barona i czekać w gotowości na nadejście pościgu wysłanego przez jego żonę. Tak się jednak nie stało. Żaden pościg nie nadszedł. Ale cóż mieliśmy począć? Mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt złotych koron i miecz. Postanowiliśmy się rozdzielić. Ja wziąłem miecz jako dowód pomocy, której udzieliłem więźniom, a oni wzięli pieniądze. Tutaj nasze drogi się rozeszły, ja jednak pamiętam ich na tyle dobrze, że z łatwością rozpoznam ich, jeśli ponownie się skrzyżują.
Jednak nadal pozostawał jeden problem: kiedyś przecież postanowiłem nie powracać do swego zawodu - co jednak miałem począć? Tylko w ten sposób mogłem w pełni wykorzystać umiejętności i potencjał bojowy nabyty w czasie mojej niewoli. Nie miałem wyboru, musiałem udać się do stolicy, bo przecież tylko tam mogłem oczekiwać pomocy ze strony starych znajomych.
Tak też zrobiłem. Wędrowałem pieszo, czasami spotykając kogoś podróżującego w tą samą stronę, co ja, aż w końcu dotarłem do celu mej podróży - Altdorfu! Tu jednak moje szczęście się skończyło - nikt mnie nie poznał. Wszyscy sądzili, że zostałem zabity podobnie jak reszta mojej drużyny. Nikt nie wiedział również, co stało się z Winoną...
Po pewnym czasie oswoiłem się ze swoim nowym wcieleniem, bo tak się w istocie czułem, jednak nadal pamiętałem o moim honorze straconym na wieki w czasie tych przygód. I tu znów przypomniał mi się Gunnar - on bowiem również nieodwracalnie stracił swój honor, który jest dla krasnoluda wartością nadrzędną... Tak, jak on został Zabójcą Trolli i szukał śmierci w walce ze sługami chaosu – którą to śmierć rzeczywiście znalazł, tak ja obrałem sobie za punkt "honoru" przynależeć do bardzo nielicznej grupy najpotężniejszych elfickich wojowników - Tancerzy Wojny…
Autorem textu jest: Funky Monkey