Wersja Archiwalna

Pierwsza wyprawa

Pierwsza wyprawa

Pierwsze krople mżawki przesłoniły horyzont. Stały się cięższe, grubsze i nabrały rozpędu, przedzierzgając się w nadciągającą ulewę. Dwie idące przez płaskowyż sylwetki pochyliły się przed podmuchami porywistego wiatru dmącego z północy, w którym dała się wyczuć nuta nadciągającej zimy. Jednak na razie zima była zbyt daleka, by wędrowcy zawracali sobie tym głowę. Mieli ważniejsze zadania. Jedna z postaci pochyliła się do ziemi, pokazując coś drugiej. Obaj podróżni mieli na sobie płócienne, podniszczone odzienie z narzuconymi na wierzch futrzanymi kurtami, nie obejmującymi ramion ani nóg, obutych w skórzane ciche buty wiązane wysoko na łydkach za pomocą rzemieni. Jedna z postaci miała przy rzemieniu przytroczony sztylet z kości, przy sznurowym pasie zwój liny z kulami na końcu. Druga postać zdawała się nieuzbrojona, choć dało się zauważyć niewielkie worki wędrowców przerzucone przez ramiona. Stojący człowiek wyglądał na niezbyt leciwego, mógł mieć nie więcej niż szesnaście wiosen, choć w tych stronach mógł mieć równie dobrze kilka mniej. Drugi człowiek był znacznie starszy, choć poruszał się płynnie. Jego twarz pokrywała bujna broda, a włosy sięgały łopatek, podobnie jak włosy chłopaka. Obaj mieli niebieskie oczy, młodszy był czarnowłosy a starszy siwy. - Tak. To ten sam - rzucił stary wskazując ruchem głowy ślady znalezione na ziemi. - Mhm, idziemy dalej za nim? - spytał młody. - Dzisiaj już nie ma sensu. Chociaż on tego chce, dzisiaj już go nie znajdziemy. Deszcz rozmywa ślady. Rozbijemy w okolicy obóz i dalej pójdziemy jutro, ale najpierw poszukamy wody.

Bez pośpiechu porzucili trop i udali się w stronę zarośli. Płaskowyż kończył się niedaleko stromym urwiskiem, które napotkali wcześniej. Po drugiej stronie, daleko na zachodzie widoczne były niewielkie pagórki, w których stronę obecnie zmierzali. - Kiedyś między tymi skałami, tam dalej, było źródło - rzucił starszy wskazując kierunek palcem. Powoli poszli przed siebie, rozglądając się na boki. Do zarośli i skałek na wzgórzu było już niedaleko.

I wtedy deszcz się zmienił. Krople stały się tłuste, oleiste i czerwone. W miejsce wody - krew. Dwaj wędrowcy natychmiast się zatrzymali. Młodszy z niedowierzaniem wysunął ręce przyglądając się czerwonym kroplom spływającymi między palcami. - Co to znaczy? - rzucił przez wiatr do starego. - To? To jeszcze nic, rozejrzyj się. Musimy uciekać. Młody oderwał wzrok od ręki i przebiegł nim błyskawicznie wkoło. Wystarczyło. Cała ziemia stała spalona na popiół, krzewy, gdzie spodziewali się znaleźć schronienie na noc, były zwęglone, trawa nadal tliła się pod nogami, a wiatr przywiał ciężkie, duszne chmury i śmierdzące opary. Pomiędzy spękanymi kamieniami, nadal pękającymi i kruszącymi się na widoku, powstały wielkie, brudno-rude kałuże krwi. Pobiegli. Na wschód. Pobiegli rozchlapując kałuże i rozsypując butami popiół oraz żar spalonej ziemi. - Stój. Dalej nie ma sensu się spieszyć, jesteśmy na granicy. - Wiem. Ale co znaczy ten deszcz i popiół? Co znaczy to wszystko? - To znaczy, że popełniliśmy błąd. Jego już nie ma. Ktoś nas ubiegł.

***

Dzwonek wietrzny odezwał się kolejny raz, gdy do pokoju o ścianach z bambusa wdarł się świeży powiew. W panującym półmroku rozświetlonym żarem przygasłego ogniska siedział człowiek. Siedział i intonował jakąś pieśń, czy może modlitwę, jednocześnie mieląc w palcach paciorki z drewna sandałowca. Obok niego, na macie z plecionych palmowych liści leżał drugi człowiek. Był średniej budowy, czarnowłosy, w średnim wieku. Skąpe ubranie odsłaniało tatuaże, które nosił. Lecz nie było między nimi tego najważniejszego, tego, na który czekał. Tego, po który poszedł. Nad jego twarzą, dokładnie nad głową powieszono coś, co mogło przypominać sieć rozpiętą na zwiniętym kiju. Sieć za rzadką na ryby czy owady, za gęstą i słabą na coś większego. Po obu stronach kija zwisały przytroczone pióra rzucając podłużne cienie na dach małej chaty pokryty palmowymi liśćmi. Człowiek na macie wydawał się spać, a jednak delikatnie się poruszał. Jego oczy wodziły na boki pod powiekami, palce kurczowo zaciskały się na zwiniętej zmiętoszonej koszuli i szortach. Obute w sandały nogi wykonywały od czasu do czasu gwałtowne ruchy, rytmicznie niczym w egzotycznym tańcu potępionych. Sylwetka siedząca w cieniu nagle umilkła, ruch ręki zatrzymał się w pół obrotu paciorków. Cykl zakończył się. Teraz człowiek uniósł się i dorzucił do ognia kilka polan i wiązkę ziół. Wnętrze przeszył ziołowy zapach palonych liści, i dokładnie w tym samym czasie leżący otworzył oczy. Były czarne, dokładnie jak u postaci ze snu. Machinalnie sięgnął ręką i zerwał siatkę znad głowy. Unosząc się wręczył ją na powrót siedzącemu przy ogniu człowiekowi. - Opowiedz mi o tym, co widziałem. Chcę wiedzieć. - Jesteś gotowy? - spytał tamten. - Od dawna jestem gotowy. Po to tu przybyłem. Człowiek o azjatyckich rysach przekręcił się, tak żeby się widzieli, ustawił siatkę pomiędzy nimi i przez jej otwory przypatrywał się półleżącemu człowiekowi z zachodu. - Twoje sny to twoja sprawa. Ale jak chcesz to ci opowiem.

- Ci dwaj ludzie to ty. Młody to twoje wewnętrzne dziecko, starszy to postać, jaką możesz się stać za wiele lat. To ktoś jak twój przodek. To dlatego młody stale się od niego uczył. Musiał to robić, bo nie było między nimi ciebie. I nie musiało cię tam być. Oni sami doskonale się rozumieli, pewnie zauważyłeś. Deszcz to woda niosąca życie, wiatr to odżywczy oddech. Pewnie cię to zdziwiło, ale żadnemu z nich nie przeszkadzało ani jedno, ani drugie. Kraina, w której byli, jest im już znana. Starszy wiedział, gdzie można znaleźć wodę, to wystarczy. A trop, trop który znaleźli na ziemi? Tak. To było twoje zwierzę mocy. Lecz nawet we śnie twoje wahanie spowolniło łowców i nie poszli za nim. To był błąd. Pojawił się tam ktoś, kto zgładził twoje zwierzę mocy. Stąd ta krew i pogorzelisko. Było już po sprawie. Wy wszyscy musieliście uciekać, żeby nie stać się ofiarami tej krainy. Na tamtej ziemi, na tym płaskowyżu, twojego zwierzęcia mocy już nie ma. - Czy to znaczy, że moje zwierzę zostało zabite i nie żyje? - To nic nie znaczy. Zwierzęcia mocy nie można zabić tak po prostu. To znaczy tylko tyle, że twoja wyprawa była daremna z powodu niezdecydowania. Gdybyś się nie wahał, oni by poszli za nim i odnaleźli je dla ciebie. Po to tam poszli. Ale teraz nie mają już czego szukać. Będziesz musiał spróbować kiedy indziej, może jutro, może za wiele lat. W innej krainie, gdzie twoi łowcy schwytają dla ciebie to zwierzę. Tyle miałem do powiedzenia. Ta pułapka jest dla ciebie, nikt inny nie powinien z niej korzystać. Może ci kiedyś pomóc dostać się tam, gdzie powinieneś pójść. Zachowaj ją i strzeż przed obcymi. Jeden z nich już ukradł ci ten sen i zniweczył plany. Wystrzegaj się go, bo on tam będzie. Przy kolejnej próbie będziesz musiał go pokonać, żeby twoi łowcy mogli wykonać zadanie. A teraz ubierz się i odejdź. Skończyliśmy.

autor: rrico (rrico@gildiarpg.pl)