Wersja Archiwalna

Każda forma

Każda forma

DeBoer pochodził z małej wioski na północy, gdzie już od dziecka ojciec uczył go strzelać i zabierał często na wędrówki po lesie. Dlatego chłopak uczył się szybko i szczerze, chciał być taki jak własny ojciec. Nie miał zbyt wielu kolegów, bo wyśmiewali się z niego, szydzili i unikali. Dlatego las stał się jego pierwszym domem, a wioska dopiero drugim.

Obecnie DeBoer był już rosłym, sprawnym osobnikiem i przemierzał zadrzewione tereny jak nikt inny z jego okolicy. Znał sekrety lasu i wiedział, co może go tu spotkać. Dlatego zareagował błyskawicznie. Kiedy usłyszał dzięcioła podrywającego się z sąsiedniego pnia, od razu spojrzał w tamtą stronę dobywając łuku w mgnieniu oka i uskoczył. W ułamku sekundy strzała już spoczywała na cięciwie, a grot mierzył dokładnie tam, gdzie półelf spojrzał. Z wielkiego bukowego konaru ponad głową spadło coś dziwnego, czego nigdy wcześniej nie widział. Momentalnie, nie celując nawet, wystrzelił i błyskawicznie poprawił drugą strzałą, która nie wiadomo jak znalazła się w miejscu poprzedniej. Cielsko przestało się poruszać i mógł wreszcie podejść bliżej. Dobył długiego noża i ostrożnie ukucnął obok zwłok, sprawdzając wcześniej butem, czy się poruszy. Nie ruszało się. Kucnął i nożem odgarnął listowie zalegające na ziemi jak kołdra. To co zobaczył, dodało do jego doświadczeń kolejny punkt, będzie się musiał bardziej pilnować w tych lasach.

Na ziemi leżała poczwara. Z wyglądu przypominała dużą stonogę czy innego skolopendra, lecz miała inne cechy sprawiające, że musiała być doskonałym pasożytem, jak ocenił po oględzinach. Od spodu pancerza wyrastały masywne jak ludzkie żebra odnóża, całość była zawinięta w miejscu, gdzie stworzenie miało głowę, a zupełnie na spodzie wyrastało kilka macek, po dwie na każdy segment. Zastanowił się, jak by to było gdyby coś takiego spadło mu na plecy. To stworzenie musiało tworzyć nieprzenikalną, niemożliwą do zdjęcia zbroję, z głową ponad czołem noszącego, z żebrami odnóży oplatającymi szczelnie ciało, a macki musiały wpijać się głęboko w ciało żywiąc się czym tam tylko się dało. Pomyślał, jak by się czuł, gdyby te macki oplotły mu żywy kręgosłup albo przeniknęły do serca czy wątroby. "Pfu, tfu", splunął dwukrotnie za siebie. Takiego paskudztwa jeszcze nie widział. Było tak duże, że sięgałoby od głowy po krzyże, ciekawe czy można w czymś takim się poruszać.

Zauważywszy, że nie ma co wycinać z pokraki, wstał i oddalił się nie zostawiając śladów. Oczywiście strzały wydobył i schował na ich miejsce, a łuk przełożył przez plecy. Zaczynało się ściemniać, a on był na nogach już od świtu. Postanowił poszukać miejsca na obóz. W tej okolicy nie był to żaden problem, ponieważ duże buki tworzyły sporo cienia, w ten sposób powstawały polanki, gdyż światło dla małych roślin zostało skradzione przez wielkie, rozłożyste jak palce olbrzymów, gałęzie buczyny. Lecz nie tego szukał. Posłyszał w pewnym oddaleniu szmer strumienia i to właśnie w tamtym kierunku skierował swoje kroki. Po drodze zebrał całe naręcze suchych jak wiór, zeszłorocznych połamanych gałęzi na ognisko. Dotarł w końcu do strumienia, mającego nie więcej niż pięć łokci szerokości i może dwa cale głębokości. Dno strumienia pokrywały kamienie wielkości pięści, a w wyżłobieniu pod przerzuconym konarem, w miejscu gdzie nurt wypłukał dół po opadnięciu z małego progu, poruszały się pstrągi duże niemal jak króliki. Nurt był tu wystarczająco szybki, by woda była czysta i dobrze natleniona. Bez zwłoki zastawił naprędce skonstruowane sidła na ryby. Następnie odsunął się nieco w cień wielkich buków i pomiędzy drzewami ułożył mały stos. Oderwał wiecheć starej kory z jednego z nich, pokruszył ją, po czym wydobył kamień, który począł uderzać trzonkiem noża dopóki iskra nie padła na hubkę podpalając ją. Taką wiązkę upchał pomiędzy małe patyki, następnie podmuchał i już mógł cieszyć się ogniskiem. Ognisko zawsze wprawiało go w dobry nastrój, szczególnie w tym chłodnym, mało przyjaznym kraju.

Wykonawszy te prace wszedł do lasu, gdzie zamierzał zdobyć jakieś gałęzie na legowisko. Jednak był to las, w którym trudno było o przyzwoite gałęzie, dlatego nazbierał w płaszcz dużo suchych liści i wsypał je do dołu między korzeniami drzewa rosnącego najbliżej ogniska. Na to narzucił wydobyty z worka koc, na niego drugi, i już miał miejsce na nocleg. Plusk w strumieniu obwieścił mu, że w pułapkę wpadła jakaś ryba. Bez zwłoki wszedł do rzeczki, uważając na śliskich i ruchomych kamieniach, gdzie napotkał w pułapce dzisiejszy posiłek. W małej siatce, jaką tu założył, szalały dwa duże pstrągi. Próbowały płynąć pod prąd, skakać, przeciskać się między oczkami siatki, jednak było już za późno. DeBoer wydobył je oba przy pomocy siatki, a następnie ułożył na mchu porastającym brzeg strumienia. Pośpiesznie oprawił je nożem, odrzucając wnętrzności do wody, a gotowe ryby położył obok ogniska. Teraz należało tylko je podpiec i kolacja gotowa. Z tego względu wybrał z rzeki większe kamienie, ułożył je po obu stronach ognia, a na górze zaczął konstruować ruszt ze świeżych, mało palnych patyków. I wtedy go zobaczył.

Nie dalej jak o pół rzutu kamieniem, pomiędzy bukami, stała postać. Pomimo zapadającego zmroku zauważył, że mierzy do niego z łuku wielkości jego własnego. Znał możliwości takiej broni, ponadto wiedział, że nie spotkał dotychczas nikogo posiadającego taki sam łuk jak jego. Dlatego ze zdziwienia nie wiedział jak postąpić. Wyprostował się nie robiąc żadnych gwałtownych ruchów, trzymając ręce rozłożone po bokach, z dala od broni. Postać w lesie stała w cieniu, nie widział jej dokładnie. Lecz było w niej coś dziwnego. DeBoer odniósł wrażenie, że przez sylwetkę tamtego prześwieca światło gasnącego słońca, wysyłające czerwone promienie swej korony pomiędzy listowiem. Takie drobne, zupełnie jak włosy, smugi światła rozproszonego przez rozłożyste liście. Właśnie one zdawały się nadawać tamtej postaci pewien blask, jak gdyby jego skóra odbijała lub w jakiś sposób więziła światło. Dla bezpieczeństwa nie ruszał się. "Co za cholernik, kim on może być?", pytał sam siebie nie oczekując odpowiedzi. Nie musiał długo czekać. Tamten wyszedł zza drzewa podążając ciemnymi polami między drzewami w stronę ognia. Półelf spostrzegł, że choć mierzy w niego, jednak spogląda na leżące na ziemi ryby. - Głodny? Chcesz to bierz te ryby - rzucił między drzewa. Odpowiedzi się nie doczekał, a ściślej mówiąc padła odpowiedź, lecz nie były to słowa. - Khhhrr, aagu - rzekł tamten.

DeBoer zastanawiał się, czy tutejsi mieszkańcy używają innego jeszcze, niż znany mu, języka. Albo może tamten nie był tutejszy? Mógł też być idiotą, nie znającym mowy, taka ewentualność też mogła zaistnieć. Myśliwy powoli, na ile było go stać, schylił się i podniósł jedną z ryb, jakie złowił. Stale patrzył w oczy tamtemu i zauważył, że ruszają się idealnie w tym samym rytmie co trzymany przez niego pstrąg. Śledziły rybę jak polujące zwierzę. Tak, tamten musiał być zwierzęciem, albo... albo czymś jeszcze innym, o czym DeBoer słyszał już od najmłodszych lat. Dlatego powoli, spokojnie pomachał rybą trzymając ją za ogon w wyciągniętej jak najdalej przed siebie dłoni.

Trzymający go na muszce obcy wahał się. Jego oczy wodziły za rybą jak oczy kota, od których zresztą niewiele się różniły. Zaczął powoli i ostrożnie skradać się w stronę rozsiewającej silny zapach ryby. Łuk opadł, a w zasadzie przestał być, przestał istnieć, rozpuścił się lub rozpłynął. Gdy tamten był już blisko, półelf dostrzegł, że powierzchnia jego ciała faluje, nabierając cechy rybiej łuski. Na wszelki wypadek ukucnął, nadal machając wyciągniętym pstrągiem. Tamten podążał w jego kierunku małymi krokami. Gdy był już na odległość sześciu stóp, DeBoer nabrał pewności. To był mieniak, o którym mówiły opowieści. Tak. Inaczej mówiono na to stworzenie vexling, Doppler lub doppelganger, w zależności od regionu. Teraz już miał całkowitą pewność. Przestał go obserwować, by spojrzeć na rybę, po którą tamten wyciągał rękę. Była to ręka półelfa.

Kiedy znowu podniósł oczy, ujrzał siebie samego patrzącego sobie samemu głęboko w oczy.


autor: rrico (rrico@gildiarpg.pl)