Wersja Archiwalna

Ostatni bastion cz.3

Artvin spadał w mroczną przepaść. Ściany były gładkie jak szkło. Niżej, gdzie już zalegała ciemność, zaczęły połyskiwać kryształem. Potem nie było już nic, jedynie śmierć czekająca tam, na dole. Podczas lotu mężczyzna nie mógł poruszyć nawet palcem. Czuł się jakby ktoś kierował jego losem. I to od momentu kiedy tylko znalazł się w sali tronowej. Spojrzał w dół. Ujrzał strumyk, tak mu się wydawało. Wiedział, że to już koniec. Nie wydał z siebie żadnego krzyku, zamknął tylko oczy i czekał. W chwilę potem uderzył.
Gdy otworzył oczy ujrzał jedynie biel, nic więcej. Żadnych kształtów, świateł, cieni. Nic.
- Więc tak wygląda świat umarłych? - zapytał. Jego głos odbił się zniekształconym echem i wrócił do niego kilkukrotnie.
- Nie - padła odpowiedź znajomego poniekąd głosu - Z pewnością tak nie wygląda.
Artvin poczuł, ze budzi się do życia.
- Myślałem, że nie ma dla mnie ratunku... - powiedział nagle przypominając sobie o elfce, którą widział. - Co się stało?
- Nic szczególnego - odpowiedział niższy, choć cięgle dźwięczny głos. - Długo spałeś, zapewne byłeś zmęczony. Tyle podróży...
- Tak, zapewne - rzekł znów melodyjny głos - Myśleliśmy, że zachorowałeś.
Artvin przebudził się. Mimo iż nie widział dobrze, domyślał się już gdzie jest i co się dzieje.
- To był tylko sen... - rzekł do siebie nie wiedząc czy to stwierdzenie, czy pytanie. - Gdzie jesteśmy? - zapytał wstając i próbując utrzymać się na prostych nogach.
- Przenocowaliśmy na równinie. Zmierzamy do Almir Had - powiedziała z uśmiechem Elsina. Radość rozrosła się w sercu przebudzonego wędrowca. Myślał, że ona także odeszła, razem z nim...
- Czeka nas jeszcze dzień drogi, ale wydaje mi się, że barbarzyńcy są właśnie tam. Inaczej byliby już na równinie paląc pobliskie wioski... - zamyślił się Loar - Dzieje się coś dziwnego. Nie działają ani zdecydowanie, ani logicznie. Demony mają chytry plan.
- Tak, działają w sposób nieprzewidywalny. Chodźmy już - dopowiedziała Elsina i wstała. Loar również podniósł się.
Cała trójka ruszyła w stronę elfiego miasta Almir Had. Droga wiodła prosto i nie była przerażająco długa. Tylko co czekało na nich na miejscu? Czy miała to być klęska czy też zwycięstwo obrońców grodu...

* * *

Huredowi udało się tylko musnąć zwierza po futrze. Sam jednak odniósł poważniejsze rany; na piersi miał głębokie rany po pierwszy ciosie niedźwiedzia, na ramionach wiele zadrapań, kilka poważnych. Ku własnemu zdziwieniu barbarzyńca poddał się, odłożył broń i czekał, aż przeciwnik zada ostateczny cios, pozbawiając go życia i udręki. Coś jednak zatrzymało cios w szyję. Zwierz podniósł się i stanął przy swojej niedoszłej ofierze. Ciężko ranny Hured był zawiedziony. Musiał znosić kolejne męki. Miał tego dosyć! Sięgnął po swój nóż... Nie mógł sobie go podnieść, gdyż ktoś boleśnie stanął na jego dłoni. Dowódca poczuł przeszywający ból, oprócz tego poczuł jeszcze twardą podeszwę buta. Stojąca nad nim postać przyglądała mu się spomiędzy zębów niedźwiedzia, którego głowę nosił na sobie. Zwierz zniknął, ale lezącemu na ziemi wojownikowi wydawało się, że niedźwiedź, z którym walczył to było nic, w porównaniu co czeka go teraz.
- Czego szukasz, człowieku północy, na mojej ziemi? - zagrzmiał - Czy masz zamiar dalej walczyć? Jeżeli nie to po co w takim razie sięgasz po oręż? Czyżby odważny i hardy barbarzyńca chciał się zabić, ustępując bólowi i udrękom? Nim przemowa dobiegła końca, Hured ponownie stracił przytomność...